Sraje podatkowe i zbuntowane waginy

Nie należę do sadystów i okrutników, jak dziewczyny z Pussy Rajot, których twórczość miałem wątpliwą przyjemność oglądnąć w telewizorze na wyposażeniu siłowni. Co prawda, podobnie jak one, okrutnie traktuję moich Szanownych Czyteników, jednak moje okrucieństwo polega na tym, że ostatnio nic nie publikuje. W przypadku dziewczyn ze Zbuntowanej Waginy problem jest odwrócony o 180 a nawet 360 stopni. Bo czy nie jest sadyzmem zmuszanie ludzi do słuchania czegoś takiego? Tu nawet nie chodzi o obrazę uczuć religijnych bo, jak mówił Mikołaj Rej podczas obrony Erazma Otwonowskiego, który podczas procesji Bożego Ciałą zbeszcześcił monstrancję, jeśli pan Bóg czuje się urażony sam wymierzy karę (sąd sejmowy nakazał Otowińskiemu jedynie pokryć koszta zniszczonej monstrancji). Tu chodzi zagrożenie jakie jęki tych babek stanowią dla niczego nie spodziewających się postronnych przechodniów. Oto pakowałem sobie spokojnie na klatę, w TV puściłem wiadomości bo nie mogę zdzierżyć tego unga bunga, które puszczają na MTV, a tu nagle słyszę wzmankę o ‘Pussy Riot’ i jakieś przeraźliwe wycie. Spanikowałem! Sztanga wyślizgnęła mi się z rąk, spadła na klatę, przetoczyła się w dół, zmiażdżyła genitalia… i gdyby to jeszcze było czegoś warte. Gdyby to była nowa sztuczka z Bangkoku (ile razy można łapać piłeczki pingpongowe w usta?)… Ale nie! Nazwa mnie zmyliła – dziewczyny ‘śpiewały’ po staremu, używając narządów głosowych a nie rozrodczych jak sugerowałaby nazwa ich ‘zespołu’. Straszny zawód, i gdyby to jeszcze był prawdziwy punk. Ale to jest jakiś kiepski żart. Takie nic! Takie beztalencia! Takie… zreszta nie ważne! Mówię to jako ekspert bo w starych dobrych latach 90-tych nachodziłem się na różne punkowe orkiestry świątecznej pomocy i tym podobne sodomie i gomorie. Prawdziwy punk nie musi gorszyć babć w cerkwii bo muzyką i słowem broni się sam. Jak np. stary dobry debil. A dziewczyny ze Zbuntowanej Waginy slusznie zesłano na dwa lata do łagru – będzie spokój a może się tam nawet w przerwach w rąbaniu drzewa nauczą grać na jakiejś bałałajce i będą miały cum-back-shot jak się patrzy.     

No ale koniec tych dyrdymałów, w przerywniku między tematami, zgodnie z obietnicą uzewnętrznię się na temat mojej przygody z maratonem. Paryż powitał mnie chłodnym, pochmurnym porankiem, wiał zimny, pólnocny wiatr, a z plakatów wyborczych groźnie spoglądały na mnie podobizny kandydatów. Na dwa tygodnie przed biegiem złapałem konuzję ścięgna, więc musiałem przymusowo odpocząć, a z kolanami mam tak, że jak ich nie rozruszam co najmiej dwa, trzy razy w tygodniu, to przy dłuższym biegu zaczynają mnie torturować jak CIA Arabów w tajnym więzieniu w Szymanach. Tak więc przed maratonem robiłem w portki z obawy, że jak przesadzę, będę się musiał wycofać. Żeby zminimalizować ryzyko, założyłem, że zacznę spokojnie, poniżej czasu zadeklarowanego w październiku, kiedy się zapisywałem. Biegłem więc na 4 godziny 15 minut zamiast na ponizej czterech godzin. Ale i tak w pierwszych minutach wyprzedziłem dziadka z Radzionkowa a na 10 kilometrze metala też z Polski (koszulka nie określała skąd dokładnie). Szatanista musiał wyczuć rodaka i z wrodzonej zawiści rzucić na mnie jakąś klątwę, bo od momentu wyprzedzenia go zaczęło się odzywać ścięgno. Na szczęście ból ustabilizował się na poziomie do zniesienia i dało się kontynuować bieg. Pomiędzy 15-tym a 20-tym kilometrem odezwało się drugie ścięgno więc przy odcinkach pod górkę biegłem jak paraolimpijczyk bo nie miałem trzeciej nogi w zapasie, którą mógłbym odciążyć pozostałe dwie. Zaraz potem wypatrzyłem moją piekniejszą połówke w tłumie, co przywróciło mi trochę sił ale nie na długo bo już po około 27 kilometrach zabrakło mi oleju w kolanach i z każdym krokiem czułem jak kości coraz mocniej trą o siebie. Przynajmniej takie miałem wrażenie, nie jestem koniowałem, żeby sie rozeznać co się naprawdę działo w moim szeroko pojętym ciele. Na szczęście przewidziałem problemy z kolanami i zabrałem ze soba nurofen forte w czopkach. Tak więc o kolana byłem spokojny. Na 33 kilometrze rozdawali poweraida czy inny niebieski wspomagacz, a ponieważ wychlałem cały zapas piersiówki, postanowiłem przystanąć i lyknąć… żeby nie odwyknąć. I to był błąd. Kolano raz pozostawione w bezruchu odmówiło współpracy. Bół okropny, płacz i zgrzytanie zębów. Łyknąłem czopek nurofenu, rozmasowałem kolano, nalożyłem opaskę elastyczną i postanowiłem wstać. Po kilku minutach mogłem jako tako chodzić a potem połknąłem drugi czopek i postanowiłem pobiec trochę, bo nie czułem róznicy w bólu między bieigiem a chodem, a biegnąc przynajmniej szybciej dotarłbym do mety. Około 39 kilometra pomyslałem, że może warto spróbować wetknąć sobie jeden czopek w dupę, nawet jeśli nie uśmierzy bólu to jednak wzmocni pracę pośladków i wspomoże ruch nóg. Postanowiłem jednak wytrwać i dobiec do mety z godnością. Ostatni kilometr to nagły i bezpośredni zastrzyk andrenaliny. Ból ustąpił a ja dałem gazu ile fabryka dała. Ostatecznie na metę przybiegłem 26 minut później niż sobie założyłem w październiku, ale i tak, mimo tego zawodu, doznałem uczucia, o którym czytałem w książkach napisanych przez maratończyków. Uczucie haju, spotęgowane po przekroczeniu mety, w mniejszym lub wiekszym stopniu odczuwam do dzisiaj a swiadomość przebiegnięcia maratonu dodaje pewności siebie. Już się nie boję poprosić o piwo i papierosy w sklepie osiedlowym. Z filozoficznego punktu widzenia… acha zapomniałem wspomnieć, że jak człowiek biegnie przez 4 godziny i 26 minut to, żeby nie umrzeć z nudów rozmyśla o filozoficznych aspektach życia, o średniej hawajskiej jaką zamówi sobie po biegu lub o taktyce w szachach. Tak więc z filozoficznego punktu widzenia maraton jest tak jakby odzwierciedleniem życia w pigułce. Na początku jesteśmy w pełni sił, choć nie każdy ma takie same szanse na starcie, z biegiem czasu nastepuje szczyt formy a potem zaczynają się problemy, opuszczają nas siły, łapiemy kontuzje, choroby, przychodzi moment kryzysu i zwątpienia. Po jakimś czasie uderzamy w mur i nastepuje moment kiedy ciało buntuje się przeciwko nam a psychika zapytuje po co to wszystko… I wtedy właśnie trzeba się wziąć w garść, zacisnąć zęby, zewrzeć pośladki, pokazać hart ducha i przyśpieszyć zamiast zwalniać. Jest to walka z samym sobą, w wymiarze fizycznym jak i psychicznym ale jeśli się nie poddamy i przetrwamy tan najgorszy okres – nagroda jest tego warta. W życiu, z tego co widziałem w filmach i serialach, jest podobnie.
 
Co prawda łatwiej wciągnąć ścieżkę kokainy, ale od kokainy kurczą się organy rozrodcze natomiast przebiegnięcie maratonu powoduje ich rozrost. Jednym słowem – trzeba mieć nie lada cojones, żeby przebiec maraton. Dlatego kobiety biegają wolniej. I tym feministycznym akcentem kończymy to dziermolenie. Już się wystarczająco napuszyłem. Następny maraton prawdopodobnie w lutym. Tym razem wsadzę sobie od razu cztery czopki nurofenu w tylek i pobiegnę poniźej 4 godzin.

    


A tera do rzeczy. Choć wątek luźno połączony z maratonem. Nazajutrz po biegu okazało się, że zmasakrowałem sobie kolano i kostkę bardziej niż Korwin lewaka. W związku z tym, Francuzi na znak solidarności strzelili sobie w stopę i wybrali sobie mesje Hollanda na prezydenta. Socjalista, jak na socjalistę przystało, postanowił zabrać bogatym a oddać biednym, bo jak pokazuje praktyka, biedni dlatego są biedni bo lepiej zarządzają pieniędzmi. Podczas kampanii, kiedy to każdy polityk obieca wszystko co ludzie chcą usłyszeć, Monsieur Hollande oświadczył, że jego prawdziwym wrogiem jest świat finansjery i zapowiadał urządzić temu światu jesień średniowiecza. Problem w tym, że Francja jest uzależniona od gotówki z zewnątrz – 59% wierzycieli Francji to finansjera internacjonalistyczna (tzw. KomFINtern), która nie ma uczuć patriotycznych wobec którejś tam z rzędu republiki i nie będzie się z panem Hollandem cackać, zabierze zabawki i pójdzie się bawić do innej piaskownicy. Na dodatek, po wyborach okazało się, że mesje Hollande nie ma zbyt wiele do zaoferowania w dziale bielizny – jego cojones nie starczylyby nawet na przebiegnięcie 100 metrów. Z obawy, ze to nie on im, ale oni jemu mogą mu zrobić z dupy jesień średniowiecza, nowy prezydent podjął ekstraordynaryjną rezolucyję, żeby ograniczyć się tylko do podwyższenia dochodowego do 75%. Nie było to dla nikogo niespodzanką a sąsiedzi, po drugiej stronie kanału lamansz zatarli ręce z radości. Tutaj najwyższy próg podatkowy obniżono ostatnio z 50% to 45% a David Camoron oświadczył, że Wlk. Brytwania z otwartymi rękoma powita Francuskich emigrantów podatkowych. Oświadczenie to spoktało się z powszechnym oburzeniem, szczególnie we Francji więc pan Camoron najpierw próbował rejterady, mówiąc, że to żart ale w końcu stwierdził jednak, że w dzisiejszym świecie państwa konkurują między sobą podatkami i nie widzi w tym nic złego.

I wszystko byłoby okej gdyby zaraz po tym prasa i politycy nie rzodmuchali ‘afery’ Jimmiego Carra. Jimmy Carr, satyryk i błazen, którego twórczości nie znam, ale którego widziałem raz w metrze, zamiast oddawać urzędnikom jej królewskiej mości 50% swoich dochodów (do niedawna to był najwyższy próg podatkowy), postanowił płacić podatki na wyspiej Jersey. Jersey i Guernsey, wysepki nalezące do Wlk. Brytanii ale nie należące do UE mają pewną autonomię i uznawane są za raje podatkowe. W efekcie, zgodnego z prawem, planowania podatkowego pan Carr płacił urzędnikom królewskim jedynie 1% dochodu. Kiedy usłużne merdia doniosły o tym politykom, ci, z panem Cameronem na czele zapowiedzieli surową rozprawę, a gdy się okazało, że pan Carr działał legalnie, Płemieł zaczął kwestionować moralność takiego zachowania i wyniku medialno-politycznej nagonki Jimmy Car musiał pokajać się i złożyć publiczną samokrytykę. Żaden z polityków nie zająknął się przy tym, że były płemieł, Tosiek Blair płaci około 2.6% podatku. No ale co wolno wojewodzie…

To ja się pytam jak to jest? Niby zapraszamy Francuzów, żeby u nas płacili niższe podatki niż u siebie ale jak ktoś ucieka od nas, jest morlanym bankrutem? Jak Kali zgwałcić do dobrze a jak Kalego gwałcić to źle? Jeśli to tak ma działać to ja dziekuję, wysiadam. Poza tym podatki w Europie to porażka i kradzież w biały dzień i należy dziękować Bogu za raje podatkowe. Taki raj przeznacza podatki na kilka podstawowych rzeczy a resztę zostawia w prywatnej gestii swoich obywateli. Zgodnie z zasadą, że lepiej jest nauczyć dobbrze jednej rzeczy niż słabo wielu. Po kiego grzyba Euro czy Olimpiada skoro np. tzw. służba zdrowia szwankuje? Po co ministerstwo kultury sponsorujące badziewne filmy (za Przedwiośnie i Kwo Wadis ktoś zawiśnie jak dojdę do władzy) gdy możnaby te pieniądze przeznaczyć np. na budowę siecie szybkiej kolei. To oczywiście czysto socjalistyczne myślenie, wiem o tym, ale skoro żyjemy w takich a nie innych warunkach, powinniśmy przynajmniej zadbać aby pieniądze grabione przez państwo nie były marnowane na duperele. Kilka ważnych rzeczy, z których każdy obywatel może skorzystać a resztę zostawić nam! A docelowo oczywiście pełna anarchia lub dyktatura oświecona ze mną jako dyktatorem.

  


Uff! Odwykłem trochę od pisania a onet znowu wydziwia więc z góry przepraszam za ewentualnie błędy bądź nieścisłości. Na wszelki wypadek muzyczka dla relaksu.