Rekonkwista nowego Premiera

Dawno mnie nie było ale też nie było o czym pisać. W świecie nuda a w kraju nuda.

Zazwyczaj nie komentuję zagadnień bieżących bo zanim zbiorę myśli, pobieżą tak daleko, że to co napiszę staje się nieaktualne. Zawsze uchodziłem za wolnomyśliciela – myślę powoli. Tak więc bez dłuższego owijania w poliester – w mojej ukochanej koszernej ukazał się wywiad z panem, który nakręcił dokument o pogromie kieleckim. To jednak mnie nie zainteresowało, ileż razy można czytać o tym samym. Ciekawą natomiast wydała mi się koncepcja naszego nowego Pierwszego. Pan Makuszyński, który do tej pory uszczęśliwiał przedsiębiorców polepszając ściągalność podatków, podzielił się na antenie Radyja swoją koncepcją rechrystianizacji Europy.

Koncepcja oczywiście piękna, bo kolęd już to nikt nie śpiewa a i karpia na Zachodzie nikt nie je, wszyscy tylko indyka i indyka. A przecież indyk przybył do nas z Ameryki, więc co to za chrześcijańska tradycja? Ryby, znak pierwszych chrześcijan, a nie jakieś mięso bez smaku. Gdyby chociaż jakąś świętą krowę ubić na złość heretykom, ale indyka? “Bes sęsu!” jak pisał ongiś pewien sławny onetowy komentator.

Niestety, obawiam się, że na realizację tej wizji zaplecze polityczne nowego Pierwszego jest za krótkie. Nie chodzi nawet o to, że Zachód jest na tyle lewacki że już nawet nie na widok ale na myśl o wodzie święconej kurczy się i krztusi (Juncker toleruje tylko wodę ognistą). Rechrystianizacja Europy pociągnęłaby za sobą upadek całego systemu biurokratycznego. Bo z 10% podatku to się to wszystko nie utrzyma. Akurat ktoś z doświadczeniem pana Makowieckiego powinien to wiedzieć. Tak więc propozycja rekonkwisty jeszcze bardziej skonfliktowałaby nas z Europą i wzmocniła pozycję wnuka pewnego żołnierza Wehrmachtu na tyle, że lud zacząłby wypatrywać jego powrotu w białym Kubelwagenie…

Nie tędy droga panie Premierze. Trzeba myśleć przyszłościowo. Ponieważ zawsze wyznaję zasadę, że krytykować należy konstruktywnie, niniejszym przedstawiam Panu propozycję, która nie tylko przyniesie nam poklask, polepszy nasze stosunki z Zachodem, ale i da porządnego kopa naszej gospodarce i służbie zdrowia.

Mój pomysł to islamizacja Polski! Zanim odwróci Pan wzrok z obrzydzeniem proszę mnie wysłuchać. To przecież też religia abrahamowa, ten sam Bóg, należałoby się tylko trochę przestroić, ale nie tak bardzo jak nam się wydaje. Poniżej opiszę zalety tego pomysłu:

1. Gospodarka głupcze – Do naszych granic dobija się milionowa rzesza inżynierów z krajów islamskich. Nie czyta pan Wyborcej? Pan chciał innowacyjnej gospodarki, a tu można za przysłowiowe “Bóg zapłacz” wprowadzić na polski rynek ludzi, którzy budowali potęgę gospodarczą Południa. Mosty, drogi, minarety, szyby naftowe i rafinerie. Po horyzont. Nazywam to rajem.

2. Służba zdrowia – Z dwóch milionów uchodźców, drugi milion stanowią lekarze. Głupotą byłoby nie skorzystać z okazji. I jaką by Pan miał kartę przetargową w negocjacjach płacowych z rezydentami. Zamiast kawioru usieliby żreć szczaw i mirabelki. I to z pocałowaniem ręki. Co prawda szef Pańskiego zaplecza politycznego sugerował, że imigranci przenoszą choroby, ale skoro milion z nich to lekarze, to sami się wyleczą.

3. Sądownictwo – Dużo się mówi o reformie sądownictwa. Że podobno będą wprowadzone mega sądy, tak zwane prze-sądy. Ja się tam na tym za bardzo nie znam, ale przy sądach szariatu obecne zmiany, oprotestowywane przez fundamentalną opozycję, postrzegane byłyby jako umiarkowane i rozsądne. Inna sprawa, że można by przywrócić “kaesa” i to w znacznie szerszym zakresie niż to dawniej bywało.

4. Związki partnerskie, parady równości i Biedroń – zależnie od tego czy przywrócono by karę śmierci, pedałów można by albo ukamienować albo zrzucić z wieży basenu do pustego basenu. Ewentualnie pozamykano by ich w więzieniach lub poddano przymusowej zmianie płci, jak to robią w Iranie. Nie byłoby szopek z paradami równości, kwestia związków partnerskich spadłaby na sam dół listy obrad a i organizacje LGBTQWERTYUIOP and Questioning nie trułyby nam głowy (bo jakimś trafem obrońcy praw osób LGBTQWERTYUIOP and Questioning trzymają się z daleka od krajów islamskich). Na koniec wisienka na torcie – byłby pretekst do pozbycia się wrzodu na d*pie w postaci prezydenta Słupska, być może z całym tym jego Słupskiem.

5. Prawa kobiet – Polska postrzegana jest jako kraj nieprzyjazny dla kobiet. Wg danych fundacji Ster, około 87% kobiet w Polsce było molestowanych (przy czym za molestowanie uznano takie rzeczy jak opowiedzenie nieprzyzwoitego dowcipu czy obraźliwe uwagi dotyczące ciała – przez co na przykład odmowa pójścia z kimś do łóżka motywowana np. zbyt dużą masą ciała, może być uznana za molestowanie). Tymczasem na Zachodzie, gdzie islamizacja postępuje pełną parą. W kręgach postępowych feministek przestano uznawać hidżab czy burkę za symbol opresji ale za symbol wyzwolenia kobiety i sprzeciwu wobec kapitalizmu. Wyzwalając kobiety poprzez nakazanie im noszenia hidżabu lub burki uchronimy je przed niewybrednymi komentarzami na temat ich urody, a w rezultacie przed molestowaniem. Co więcej, wyeliminujemy sytuacje, w których skąpo ubrana pani przyciągnie nasz wzrok, powodując w rezultacie agresję ze strony partnera. Zakaz tańcu z mężczyznami rozwiąże też problem bójek w dyskotekach. Poprawiłyby się statystyki gwałtów, choć wzrosłaby liczba nierządnic.

6. Aborcja – W islamie aborcja dopuszczalna jest tylko w przypadku zagrożenia życia matki. I tyle! W razie czego czarny marsz można obrzucić kamieniami bo nie będzie nakazu nastawiania drugiego pośladka… czy policzka (z pośladkiem to raczej w punkcie o pedałach).

7. Zdrowy tryb życia – Wprowadzenie islamu zredukowałoby sprzedaż alkoholu – nie tylko w okolicach szkół i kościołów na terenie całego kraju. W dodatku nie trzeba by wprowadzać podatku od tłustego żarcia – po pierwsze z diety Kowalskiego odpadłaby wieprzowinka, po drugie, jakby się Polak przegłodził przez miesiąc w ramadan to by mu wyszło na zdrowie.

8. Rozwiązanie problemu zakorkowanych miast – To oczywiście nie jest bezpośrednio związane z islamem, bo za czasów Proroka nie było samochodów tylko osły. Osły co prawda się ostały i nadal nami rządzą, ale odnośnie samochodów, można by wyzwolić kobiety z konieczności ich prowadzenia. Co prawda podobno Arabia Saudyjska się już z tego wycofuje ale to nie dlatego że islam tego nie popiera, tylko dlatego, że macki lewaków sięgają coraz dalej.

9. O, i to jest fajny punkt – Flagi narodowców są zielone, dokładnie jak kolor Proroka. Jakby tak połączyć święta narodowe z religijnymi, ale byłoby zielono. Być może udałoby się stworzyć zieloną wyspę, coś czego nie dotrzymał pierwszy uchodźca Rzeczypospolitej.

10. Stosunki z Unią – Rozwiązalibyśmy problem uchodźców a Komisja Europejska wycofałaby pozew. To wzmocniłoby naszą pozycję w Unii, a samą Unię osłabiło – pozbyłaby się ona dwóch milionów inżynierów i lekarzy, i jeszcze by nam do nich dopłacała (bo przecież Unia miała dopłacać do każdego przyjętego uchodźcy).

11. Stosunki z Diasporą – Nie musielibyśmy się podlizywać żydom. Koszerną i inne wrogie media przejęłaby, wrogo, TVPiS a na Jana Tomasza Grossa i Macieja Sztua rzucono by fatwę. Jedynym tolerowanym Żydem byłby Ozjasz Goldberg, który mógłby zostać doradcą do spraw kobiet i gospodarki.

Et voilà!

Czy nie warto poświęcić kolęd w imię Postępu? Programowo nie tak znowu daleko. Zresztą z tymi kolędami – przecież to się śpiewa raz do roku. Byłem niedawno na Bałkanach, wracałem z gór przez wieś i nagle zaczęli zawodzić muezini z minaretów. To też ma swój klimat. I miałby pan tak codziennie (lub co piątek) a nie raz do roku.

Niech pan to sobie przemyśli a ja żegnam się tradycyjnie muzyczką dla relaksu.

Lisek hipokrytek, czyli panteonu hipokrytów ciąg dalszy.

No, od ostatniego postu jakoś się wyspałem. Co prawda wiem, że i tak nikt już nie czyta moich wypocin, ale przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Albo znajdę ujście na blogu albo skończę jak Brunon Ka lub ten prokurator z telewizji co se nawet dobrze w łeb palnąć nie potrafił.

Jak wcześniej wspominałem, o trybunale stanu dla prezydenta Dudy wypowiadali się już inni znani hipokryci, pan sawułar vivre i pan ‘po tym jak kończy’. Nad słowami pijaka nie ma co się pochylać natomiast pan ‘po tym jak kończy’ udowodnił, że nie jest mężczyzną a mnie uczono, żeby dla kobiet być w miarę możliwości miłym. Możliwość mam, więc pan Miller może spać spokojnie (niech tylko uważa na pana Korwin-Mikkego, który każdą kobietę trochę gwałci).

Natomiast gorzej, gdy hipokryzją trąci od dziennikarza. Od symbolu obiektywizmu i niezależności. Od człowieka, który wielokrotnie zapraszał płemieła Tuska do studia i wcale mu się nie podlizywał. Dziś rano przypomniało mi się, że czytałem w mojej ulubionej gazecie dla Polaków, jak to pan Tomasz Lis skwitował pomysł pana prezydenta Dudy odnośnie referendum prostyt… konstytucyjnego. Z ust tego weterana walki o wolność słowa i demokrację, padło następujące zdanie:

“Pan Andrzej Duda jako jeden z gwałcicieli konstytucji nie ma moralnego prawa, żeby proponować cokolwiek, co się odnosi do jakiejkolwiek konstytucji. Nad nim wisi Trybunał Stanu. I niech tym się troszczy.”

No dobra, trzy zdania. Pamiętam jakbym to czytał wczoraj, bo z rzeczy, które można zrobić konstytucji, najbardziej cenię sobie gwałcenie (to samo ceniłem w zawodzie Wikinga). W gazecie czytamy dalej:

“Jego zdaniem pytanie o to, czy ustawa zasadnicza się podoba czy nie jest niepoważna. – Podoba mi się garsonka, ale nie podoba mi się pasek do garsonki”

Wszystko to piknie, szczególnie jak wyobrazimy sobie pana uberredaktora w garsonce. Tylko znowu odczułem jakieś nerwowe swędzenie tyłka. I to nie dlatego, że obraz pana Lisa w garsonce dziwnie mnie podniecił, to akurat, żadne novum. Nie nie, moją klątwą jest moja dobra pamięć. Przypomniało mi się co pan Lis, w 2014 roku mówił o torturach w Polsce, czyli i jawnym złamaniu konstytucji. Całość rozmowy z redaktorami Żakusiem i Wołkiem można przeczytać tutaj, a nas do dzisiejszej analizy będą interesować następujące słowa pana Lisa:

“(…) nie potępiłem tego co do zasady – stwierdził Lis. – Nie zrobiłem tego parę lat temu i nie zrobię tego dzisiaj (…) prawem i obowiązkiem polityków jest robienie tego, co jest prawem i obowiązkiem polityków, czyli działanie czasem na granicy prawa, a nawet poza prawem”

Co więcej, z artykułu dowiadujemy się że:

“Lis zdziwiony był faktem, że za udostępnienie willi na Mazurach polski wywiad otrzymał 15 mln dolarów. – Wolałbym, żebyśmy zrobili to za darmo albo za solidną przysługę w przyszłości.”

Jak widać więc na załączonym obrazku, Pan Lis uważa, że można łamać konstytucję. Co więcej wyraźnie mówi, że politycy mogą działać poza prawem. Uważa też, że można się tu targować i 15 mln za złamanie konstytucji i zezwolenie na tortury to dla niego stanowczo zbyt dużo, wolałby zwykłą obietnicę jakiejś nieokreślonej przysługi w przyszłości.

Zastanawia mnie więc skąd taki obrót o 360 stopni w jego opinii na temat łamania konstytucji i idąca za tym krytyka obecnego prezydenta. Dlaczego tortury są okej a już łamanie procedur w sprawie powoływania sędziów Trybunału Konstytucyjnego są gwałceniem konstytucji? Zresztą po co nam TK skoro łamanie przepisów, które są tak proste i oczywiste że ich interpretacja nie wymaga konsultacji z TK, jest w porządku i nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji (oprócz zewnętrznych sankcji w postaci kary wobec Polski, którą orzekł Europejski Trybunał Praw Człowieka)? Co, Lisku? Pytam się, odpowiesz mi, czy będziesz milczał? Dlaczego uważasz, że jedni mogą łamać konstytucję jeśli uważają, że działają w interesie Polski a inni tego nie mogą robić? Czemu odbierasz panu Dudzie prawo, które dałeś panom Kwaśniewskiemu i Millerowi?

Pan Lis porównuje konstytucje do garsonki a prezydenta do paska. Problem polega na tym, że to nie jest kwestia podobania czy niepodobania. Konstytucja nie jest od tego, żeby mieć ładną okładkę. Nie ważne czy jest napisana pięknym językiem czy też zalatuje prymitywem. Konstytucja ma pełnić pewną określoną funkcję. To system zabezpieczeń obywateli przed samowolą państwa. Co z tego, że artykuł zakazujący tortur brzmi słusznie czy ładnie, skoro można go łamać bez żadnych konsekwencji a nawet przy poklasku takich niezależnych i obiektywnych dziennikarzy, reprezentantów czwartej władzy, która powinna patrzeć trzem pozostałym na ręce.

Trzymając się porównań pana Lisa, obecną konstytucję można porównać do stringów, które zabieramy na wyprawę na biegun północny. Owszem, na pewno ładnie będą wyglądać, możemy się nawet w nie ubrać, ale czy obronią nas przed niedźwiedziami polarnymi?

A pan Lis jest zwykłą medialną kanalią, która zmienia poglądy, zależnie od tego co mu pasuje. I dlatego dedykuję mu niniejszy kawałek. Mniej więcej na jego poziomie.

Cimoszko, czyli krótkie słowo przed spaniem

Czasem przed spaniem zamiast pornografii czytam różne głupoty. Dziś pan Bóg, oczywiście ten właściwy, który w demokratycznych wyborach wybrał sobie pewien naród, pokarał mnie artykułem w gazecie, koszernej (a jakże). W artykule pan Cimoszewicz wypowiada się, że to czy pana prezydenta i panią płemieł postawi się przed Trybunałem Stanu będzie dla państwa polskiego egzaminem.

Nasz niedoszły prezydent wypowiedział między innymi takie słowa:

– Państwo, które nie potrafi poważnie traktować naruszeń konstytucji, samo naraża się na słabość, nieefektywność, na to, że za jednym przykładem, będą postępowały następne. Mamy do czynienia z niezwykle poważnymi naruszeniami prawa i takie powinny być konsekwencje – podkreślił.

Najwyraźniej Cimoszko, wrócił z Borów Tucholskich, czy gdzie on tam siedział i od jakiegoś czasu mieszka już w mieście. Bowiem zastosował tutaj klasyczną naukę księgi ulicy.

A księga ulicy mówi jasno: Kto wieczorem popieprzy, ten ma w nocy sen lepszy.

No i pojechał pan Cimoszewicz po bandzie, zapewne będzie dzisiaj spał jak suseł. Szkoda tylko że odbywa się to moim kosztem. Już czuję te swędzenie tyłka z nerwów i wiem, że dziś w nocy będę się wiercił i nie zasnę. Takie wypowiedzi wywołują we mnie bowiem dość duży dyskomfort. Nie dlatego, że pałam jakąś szczególną miłością do pana prezydenta czy pani płemieł, choć z łóżka bym ich nie wyrzucił. Chodzi o to, że ktoś, kto był ministrem straw zagranicznych w czasach kiedy w Polsce torturowano ludzi (łamiąc bodajże art. 40 konstytucji), co potwierdzono prawomocnym wyrokiem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, powinien raczej milczeć na temat ‘egzaminów dla państwa polskiego’.

To w 2002 roku Polska zdawała swój pierwszy egzamin. Kolejne poprawki zdawała za każdym razem jak pojawiały się nowe dowody, aż w końcu ostateczną szansę miała po tym kiedy niezależny sąd międzynarodowy uznał że Polska jest winna a ówczesne władze wiedziały o torturach. I za każdy razem oblewała ten egzamin. Nikt nic nie zrobił by stworzyć mechanizmy zabezpieczające nas przed bezkarnym łamaniem tak fundamentalnych zasad (art. 40 jest jasny, nie da się go inaczej interpretować: “Nikt nie może być poddany torturom ani okrutnemu, nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu i karaniu.”). A teraz kanalie, które dopuściły do tortur, i inni szubrawcy, którzy będąc u władzy co najwyżej oburzyli się na wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, mają czelność pouczać na temat egzaminów i zasad konstytucyjnych.

No panie Cimoszewicz, nie jesteś pan pierwszy bo przed panem wypowiadali się w podobny sposób panowie Kwaśniewski i Miller (dla młodzieży wyjaśniam – prezydent i premier, za których urzędowania dopuszczono do tortur), ale akurat na pana padło. No słuchaj pan, jesteś pan łajdak a pańskie mirabelki są kwaśne, twarde i małe. Cytując klasyka – straciłeś pan szansę, żeby siedzieć cicho.

A z punktu widzenia obywatela RP (nie jestem co prawda jakimś tam przykładnym obywatelem ale też nie ma na świecie przykładnego państwa), większym zagrożeniem dla mnie jest dopuszczenie do torturowanie mnie niż łamanie procedur dotyczących powoływania jakichś tam urzędników, czy to do Trybunału Konstytucyjnego czy do jakiejkolwiek innej instytucji.

No, wyrzuciłem to z siebie, jest szansa że trochę pośpię dziś w nocy. Na koniec muzyczka dla relaksu.

Odszkodowania dla terrorystów czyli o Zasadach ciąg dalszy

Dawno dawno temu, kiedy ten blog cieszył się względną popularnością a autor tych słów podpisywał autografy na gołych piersiach panienek i nagich pośladkach panów, Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej rządził Czarny człowiek w Białym Domu, Czworak Obama. Jegomość ten był człowiekiem wielkiego formatu, za zostanie pierwszym czarnoskórym prezydentem w Białym Domu dostał pokojową nagrodę Nobla. I piszę to bez żadnej goryczy. Nie pretenduję do tej nagrody, urodziłem się biały jak prześcieradło Ku Klux Klanu, nie mam ambicji politycznej (ani żadnej innej) a na współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa (co ponoć też jest jedną z przesłanek do nagrody) byłem niestety za młody. Kapowanie pani w szkole w latach 80-tych, nawet nie kwalifikuje mnie do obniżki emerytury. Taki ze mnie noblista jak z mysiej pi**y neseser.

O Czworaku Obamie napisano już wiele dobrych rzeczy w postępowych merdiach ale o jednym się milczy. Za każdym razem jak czytam peany na cześć najlepszego prezydenta USA po Bushu Juniorze a przed Donaldem Trumpem, nie mogę doszukać się pochwały za spełnienie obietnicy zamknięcia Guantanamo. W bazie bez wyroku przetrzymywanych jest już tylko 41 brodaczy podejrzanych o terroryzm i w zasadzie należy tylko wyrazić ubolewanie, że przez amerykańską bazę na Kubie nie przewinął żaden z członków rodziny Castro.

Dlaczego wspominam o prezydencie z bajki i bazie, pamięć o której może kiedyś uda się podpiąć pod polski obóz koncentracyjny (wystarczy tylko by się okazało że służbę pełnił tak jakiś Kowalsky czy Kaczynsky)? Otóż w Dziennym Telegrafie ukazał się tekst o tym jak pan Tosiek Blair, były premier Zjednoczonego Krulestwa (internetu), skrytykował Torysów za wypłaty odszkodowań dla byłych pensjonariuszy “Gitmo”, z których co najmniej jeden dokonał później zamachu w Iraku a co najmniej drugi zaprzyjaźnił się z Jaśkiem Dżihadu, znanym z dokonywania publicznych egzekucji na zakładnikach. Jak donosi Telegraf, grupa obywateli brytyjskich, wypuszczona z Guantanamo z braku dowodów, na żądanie rządu Wlk. Brytanii wystosowanym w 2004 roku (kiedy płemiełem był pan Tosiek Blair), pozwała Wlk. Brytanię do sądu domagając się odszkodowania. Byli pensjonariusze Gitmo twierdzili bowiem że brytyjscy agenci MI5 i MI6 współpracowali z Amerykanami w ich zatrzymaniu i byli świadomi ich bezprawnego przetrzymywania w tym karaibskim kurorcie. Szczegóły procesu, o ile w ogóle do niego doszło, nie są znane ale jedno jest pewne, w 2011 roku, MI5 i MI6 poszły na ugodę i wypłaciły odszkodowania. Wypłacono około £20 milionów funtów, za co jeden z beneficjentów kopsnął się do Syrii, wstąpił do π  (PI – Państwa Islamskiego) i zorganizował zamach w okolicach Mosulu.

Oczywiście pierwsza myśl jaka przychodzi do głowy to taka, że pan Blair jest ostatnią osobą która powinna się na ten temat wypowiadać. Jego udział w tak zwanej wojnie z terroryzmem, której skutkiem ubocznym było powstanie π jest niezaprzeczalny. Gdyby nie służalczość pana Blaira wobec pana Busha, kto wie, być może obywatele brytyjscy śniadej karnacji nie mieliby podstawy prawnej by zaskarżyć Wlk. Brytanię do sądu. Co więcej, może i Wlk. Brytania mogłaby ubić jakiś geszeft, np. mówiąc panu Czworakowi Obamie, który wbrew temu co się o Nim pisze w największej Gazecie opiniotwórczej nad Wisłą był prezydentem słabym i niezdecydowanym – słuchaj stary, porwaliście naszych obywateli, bez naszej wiedzy, musicie nam to jakoś zrekompensować.

No ale nie moją rolą jest by dbać o interes tyranii. Stwórca powołał, mnie (w demokratycznych wyborach, rzecz jasna) by dyskutować o zasadach. Nie trzeba być tytanem intelektu by zrozumieć jak tanią i podłą zagrywkę zastosował Tosiek Blair i ilu ludzi dało się na nią złapać. Na Wyspach już wybuchł skandal i mówi się, że pieniądze z MI5 i MI6 sfinansowały terroryzm. Owszem, pewnie i sfinansowały, w końcu wyjazd do Styrii i samochód pułapka kosztują, ale zadajmy sobie pytanie czy te pieniądze należało wypłacić? W 2001 roku, Amerykanie aresztują grupę ludzi podejrzanych o terroryzm, przewożą ich do Guantanamo, gdzie stosują tzw. wzmocnione techniki przesłuchań. Przez trzy lata kuracji żaden z podejrzanych o terroryzm się nie przyznaje. W końcu o swoich obywateli, upomina się rząd zaprzyjaźnionego państwa mówiąc ‘hola hola panie Busz, przetrzymujecie bezprawnie naszych obywateli. Oddacie ich albo’, ‘albo co?’ odpowiada pan Busz, ‘albo napiszemy panu list, w którym wyrazimy jak bardzo jesteśmy na pana źli’… Eee… zaraz, nie ten film… W każdym razie Wlk. Brytania, której zawiadowcą był wtedy pan Blair, upomniała się o swoich obywateli. Przypomnijmy, że w świetle prawa, tym śniadym panom nie postawiono żadnych zarzutów, nie było żadnej rozprawy w sądzie i nie zapadł żaden wyrok. Kiedy więc wrócili oni do kraju, wynajęli prawników by walczyć o odszkodowanie. I znowu, nie trzeba być tytanem intelektu, by przewidzieć że tak właśnie się stanie. Jakby mnie ktoś zabrał z ulicy, wywiózł na odludzie, na którym by mnie podtapiał, poniżał, a po nocach, by pozbawić mnie należnego wypoczynku puszczał tego typu muzyczki, to nie dość że bym się zradykalizował to jeszcze bym go pozwał i puścił w skarpetkach. W omawianej sytuacji Tosiek Blair postawił swoich następców na przegranej pozycji – najpierw współpracował z panem Buszem w wyłapaniu swoich obywateli i wysłaniu ich do sanatorium w Guantanamo, potem po kilku latach uznał, że to wszystko było nielegalne i zażądał ich zwrotu do Macierzy. Państwo może mieć różnych zawiadowców, Laburzystów, komunistów, Torysów ale ma jedną osobowość prawną – w świetle prawa państwo zrobiło swoim obywatelom ziazi, przyznało się do tego po kilku latach i zażądało ich wypuszczenia. Państwo musiało więc zadośćuczynić poszkodowanym. I tyle. Gdyby w momencie aresztowania, Brytyjczycy Orientu byli winni to należało zebrać dowody, i oddać sprawę do sądu. Taka jest kolej rzeczy. Łatwo jest oceniać po fakcie, ale to, że ktoś w 2017 roku wysadził się w Mosulu nie znaczy, że w 2001 roku był winny. Przez 16 lat może się w życiu człowieka wiele wydarzyć a szajba może odbić w każdej chwili. Nadrzędną zasadą naszej cywilizacji jest, że człowiek winny jest tylko tych czynów, które popełni a nie tych, które mógłby popełnić. I nie zmienię zdania w sprawie jej słuszności nawet jakby w poniedziałek w drodze do pracy jakiś “ubogacacz” miałby mnie wysadzić. Odejście od tej zasady, stworzenie policji myśli, wsadzanie ludzi za to co mogliby zrobić, może bowiem wyrządzić ludzkości o wiele większe zagrożenie niż paru oszołomów od czasu do czasu wysadzających pociągi czy targowiska. Historia nauczyła nas, że po zarazach, państwa są na drugim miejscu pod względem zagrożeń dla życia ludzi. Należy więc walczyć o to by państwa nie mogły się rozbuchać i rozbisurmanić, a to oznacza wymagania od nich by trzymały się zasad. Tych uniwersalnych ma się rozumieć, nie zasad marksizmu-leninizmu.

Na koniec, tradycyjnie muzyczka dla relaksu.

Lewa Człowieka czyli jak przemycać ideologię

Dawno mnie tu nie było, ale miałem po temu dobre powody. Otóż kontrakt w Legii Cudzoziemskiej podpisuje się na kilka lat i zajęło mi trochę czasu by rozważyć wszystkie za i przeciw. Niestety w międzyczasie pozapominałem niemal wszystko czego się kiedyś nauczyłem po francusku. Z terminologii militarnej pozostały mi tylko propagandowe wierszyki typu “Jeder Schuss ein Russ, jeder Stoß ein Franzos” ale i to nie po francusku. Tak więc musiałem odrzucić karierę legionisty, już raczej nigdy nie zostanę centurionem… No i jestem nazad!

Od mojego ostatniego postu zaszło w świecie wiele zmian, w tym wiele dobrych. W zasadzie nie ma o czym pisać, choć trzeba też przyznać że trochę w tym mojej winy bo pozbyłem się telewizora a z prasy czytam tylko moją ulubioną Koszer Cejtung. Ale i tutaj jakoś nie mogę ostatnio znaleźć podniety. Owszem, w miarę postępu socjalizmu, dyskurs w strefie publicznej zaostrza się, ale to jest raczej spór o szczegóły a nie o zasady. Tzn. nikt nie kwestionuje w nim kompetencji i roli państwa, spór dotyczy szczegółow.Dla mnie to trochę jak spór w akwarium, którego mieszkańcy kłócą się czy wokół zameczku należy pływać zgodnie z ruchem wskazówek zegara czy, jak chce tego środowisko Gazety Koszernej, po żydowsku. Nikt nawet nie zadaje sobie pytania czy woda, a tym bardziej w akwarium jest naturalnym środowiskiem dla człowieka (Anarch nawet mycia się unika jak ognia – od wody robią się parchy).

W piątek jednak postanowiłem powrócić do świata blogosfery. Na moje stare zadupie. Nie ukrywam, że brakuje mi poklasku i pochlebstw jakimi darzyli mnie moi Szanowni Czytelnicy. Pamiętam te niezapomniane chwile, kiedy czytałem komentarze typu “Anarch, całe życie błądziłem ale Ty otwareś mi oczy” lub “Anarch, nie wiem co mam myśleć o tej sprawie, pomóż” czy też “Masz faszystowskie poglądy, za karę włamałem ci się do komputera i jak nie przestaniesz pisać, opublikuję screeny z twoich flirtów na forach dla gejów”. Piękne czasy…

Do rzeczy! Otóż w piątek gruchnęła wiadomość, że pięć międzynarodowych organizacji pozarządowych obsztorcowało Polskę w Brukseli. Wszystko pięknie, dobrze wiesz, Szanowny Szyderniku, że zawsze uważałem, że Polska nie jest państwem praworządnym. Nie była nim za komuny, nie jest nim po jej upadku. Nic nowego sub sole, możnaby powiedzieć. Ale jedna rzecz przykuła moją uwagę. Otóż w liście denuncjującym Polskę do Mumii Europejskiej, organizacje chroniace prawa człowieka napisały między innymi:

“Zintensyfikowały się próby ograniczenia praw człowieka, w tym wolności słowa, wolności mediów, wolności zgromadzeń, prawa do prywatności oraz praw seksualnych i reprodukcyjnych, w szczególności prawa do aborcji.”

Będąc wolnościowcem ortodoksyjnym, uważam prawa człowieka za wartość nadrzędną i nienaruszalną. Są to prawa, które nie powinny być skalane żadną ideologią. Prawa człowieka są to prawa uniwersalne, takie, których można być pewnym w każdej kulturze, na każdej szerokości geograficznej. Mogę na przykład być pewny, że za morderstwo spotka mnie kara (oczywiście jeśli mnie złapią) w każdym miejscu na ziemi, niezależnie czy zrobię to w Krakowie, Warszawie, czy nawet w Bieszczadach. Ba! Nawet w gdybym to zrobił w pierwotnych plemionach Amazonii, jestem pewien, że ukaraliby mnie w swój okrutny sposób. Prawo do życia jest więc prawem uniwersalnym, nawet plemię nazistów, które swego czasu okupowało Bogu ducha winnych Niemców, było tego świadome – inaczej nie staraliby się ukryć swoich strasznych zbrodni.

Co uderzyło mnie w liście światłych organizacji to próba przemycenia pewnych praw, które prawami człowieka nie są, jako prawa człowieka. Na przykład wolność merdiów, którą oczywiście popieram, nie jest prawem człowieka. Nikt nie rodzi się z prawem do oglądania TVN-u, a paszport Polsatu można sobie wyrobić dopiero po uzyskaniu pełnoletności. Nawet gdyby zajść temat od tyłu, jak Judejczykowie, wolności merdiów nie można podpiąć pod prawa człowieka. No chyba, że chodziło o takich mediów co wywołują duchy. Jeśli jednak autorom listu chodziło o merdia typu Gazeta Koszerna czy kanał Disco Polo (moje ulubione), to uprzejmie informuję że one nie są ludźmi – jedno jest zrobione z papieru a drugie jest sygnałem w eterze. Nie można więc mówić o prawach człowieka w przypadku czegoś co człowiekiem nie jest. Można czcić kota Prezesa, ale praw człowieka nie można mu nadać.

Wolność merdiów to jednak tylko taki aperitif przed daniem głownym, które w kacie dań figuruje pod pozycją “w szczególności prawa do aborcji”. Jak można uznać prawo do aborcji jako prawo uniwersalne, które każdy człowiek nabywa wraz z urodzeniem, jeśli nawet w obrębie tego samego obszaru kulturowego zachodzą ostre spory a społeczeństwo jest podzielone forty-forty? Ba, czasem nawet taki spór występuje w obrębie jednej osoby i na przestrzeni życia może dojść do zmiany podejścia w tej sprawie.

Nie mam zamiaru otwierać tutaj dyskusji na temat usuwania ciąży, uważam, że można usunąć rzetelne argumenty zarówno z jednej jak i z drugiej strony. Jak mawiał klasyk, w życiu pewne są tylko śmierć, podatki, oraz to, że dyskusje o aborcji nigdy nie ustaną i będą wykorzystywane jako zasłona dymna dla podnoszenia podatków. To nie jest więc dyskusja o aborcji ale o zasadach. Jeśli zaczniemy przemycać własne ideologię pod etykietką praw człowieka to po jakimś czasie te prawa po prostu się zdezawuują. Coś co jest uznawane za nadrzędne i niepodlegające dyskusji, zacznie być kwestionowane przez coraz większą liczbę ludzi. W zależności od tego, jaki trend będzie obowiązywał, będzie się dodawało nowe prawa jako prawa człowieka. Może dojść do takiej sytuacji jak np. w przypadku tzw. liberałów. Co w pierwotnym znaczeniu oznaczało wolnościowców, dziś w wielu kręgach kulturowych oznacza lewicę, czyli środowisko, które zamiast oddawać nam coraz więcej obszarów wolności, reguluje reguluje i… reguluje. Zresztą dla równowagi należy dodać, że słowo “republikanin” też zmieniło swoje znaczenie. Nie możemy pozwolić by to samo stało się z prawami człowieka. A tak się stanie, jeśli pozwolmy na podpinanie pod nie ideologii. Nie ma tu żadnego znaczenia, Szanowny Czytelniku, czy się z tą ideologią zgadzamy czy nie. Chodzi o zasadę – jeśli pozwolimy na jej złamanie by przemycić naszą ideologię, musimy się liczyć z tym, że jutro ktoś przemyci swój punkt widzenia, któremu się fundamentalnie sprzeciwiamy. W rezultacie prawa człowieka stracą swoje pierwotne, szlachetne, znaczenie, a staną się po prostu kolejna ideologią, która politycy wszelkiej maści będą sobie wycierać gęby. Wtedy prawdziwe prawa człowieka będzie trzeba nazwać jakoś inaczej i definiować od początku. Tak więc to co polskie i koszerne merdia nazwały ‘ostrym atakiem na Polskę’ (w zależości od stopnia zażyłości z Prezesem, albo temu atakowi przyklaskując, albo sie oburzając) ja uważam za jeszcze ostrzejszy atak na nasze nienaruszalne prawa. Atak tym bardziej niebezpieczny, że nikt, niezależnie od stopnia zażyłości z Prezesem, nawet go nie zauważył. A przynajmniej nikt znaczący, tylko taki mały, skromny, niewinny Anarszek.

No to tyle na dzisiaj. Na koniec tradycyjnie muzyczka dla relaksu.

Stowarzyszenie umarłych polityków

Wreszcie nastała cisza wybiórcza. Mogę więc wreszcie pokazać jakim szacunkiem darzę prawo pospolitej. Trochę Cię, Szanowny Czytelniku zaniedbałem, ale miałem po temu dobry powód. Otóż od miesięcy organizowałem przewrót w Tajlandii i przed Eurowyborami musiałem wszystko zapiąć na ostatni guzik. Natomiast w temacie mitów państwa uzupełniam wiedzę. Otóż jakiś czas temu dorwałem książkę Thomasa DiLorenzo “How Capitalism saved America”. Washington Post określił pana DiLorenzo współczesnym Adamem Kowalskim i rzeczywiście masakruje on mity państwa jak Korwin lewaka. Jak skończę czytać (a czytam powoli) to wznowię serię.

W tak zwanym międzyczasie chciałem poruszyć temat Eurowyborów. Otóż na Wyspach, dzięki Bogu, mamy to już za sobą. Politycy przestali mnie męczyć swoimi idiotycznymi pomysłami jak zrobić mi dobrze ale dla mnie dobry polityk to martwy polityk. I nie jest to groźba, choć uważam, że każdy ma prawo zastrzelić rozbójnika (a polityk od rozbójnika niczym się nie różni). Zostawmy to jednak na inny wpis.

Martwi politycy mają to do siebie, że nie mogą już nic złego wyrządzić a mogą posłużyć dobrej sprawie.

Mimo, że starałem się unikać kampanii wyborczej, partie polityczne z lewej i lewszej strony przeprowadziły nalot dywanowy na moje skromne progi. Pisali do mnie socjaliści, Torysi, Zieloni a nawet sam pan Farage, który jako jedyny nie chciał mi zrobić dobrze a zamiast tego proponował by zasadzić mi serdecznego kopniaka w cztery litery i wysłać z powrotem do Polski. Nie obyło się też bez nachalnej propagandy w mojej ulubionej gazecie dla Czirokezów Znadwisły. Doszło do tego, że bałem się pokroić chleb, żebym przypadkiem w bochenku nie znalazł zapieczonego embriona Korwina-Mikke.

W kampanii wyborczej, politycy tzw. poważnych partii dużo mówili o funduszach, walce z bez-robociem, polityce rolnej i dotacjach na to czy na tamto. Kiedy tak czytałem o tym festiwalu hojności za nie swoje pieniądze, przypomniało mi się przemówienie, jednego z martwych polityków, które zasłyszałem w poprzednim życiu…

W pierwszej połowie XIX wieku zasiadałem w Izbie Reprezentantów jako przedstawiciel plantatorów bawełny. To były piękne czasy dla Południa. Dzięki naszym rozwiązaniom systemowym, głównie w obszarze polityki rolnej, osiągnęliśmy to, co nie udało się żadnemu rządowi w XX i XXI wieku, a nawet samej Komisji Europejskiej – całkowicie rozwiązaliśmy problem bezrobocia wśród Czarnych. Miałem więc powody do samozadowolenia. Pamiętam to jak dziś. Był piękny słoneczny dzień. Ktoś zaproponował, żeby przegłosować pomoc dla wdowy po pewnym zasłużonym oficerze marynarki. Kilku z moich kolegów miało swój dzień życia – ich płomienne przemówienia na temat odwagi denata i niedoli jego żony niemal nie doprowadziły mnie do płaczu ze wzruszenia. Już przewodniczący miał poddać wniosek pod głosowanie gdy nagle wstał słynny Davy Crockett.

‘Panie Przewodniczący – powiedział – tak samo jak moi przedmówcy, mam ogromny szacunek dla Denata i współczuję jego małżonce. Ale nie możemy pozwolić by nasz szacunek dla zmarłych oraz współczucie dla wdów sprawiły byśmy wyrządzili niesprawiedliwość żywym. Nie mam zamiaru tracić czasu by udowodnić Panom, że Kongres nie ma prawa przeznaczać tych pieniędzy na cele dobroczynne. Wszyscy to wiemy.

‘Każdy z nas, indywidualnie, ma prawo oddać dowolną kwotę na cele charytatywne natomiast jako członkowie Kongresu nie mamy prawa przeznaczyć na nie nawet dolara publicznych pieniędzy. Moi koledzy wygłosili płomienne przemowy na temat naszego długu wobec Zmarłego. Panie Przewodniczący, Zmarły żył wiele lat po wojnie i aż do śmierci sprawował urząd. Nic mi nie wiadomo, żeby rząd zalegał z jakimikolwiek płatnościami wobec niego.’

‘Każdy z nas wie, że nie mamy żadnego długu wobec Zmarłego. Proponowany wydatek publicznych pieniędzy byłoby więc aktem nieprzyzwoitości i zepsucia. Nie mamy żadnego prawa do tego. Panie Przewodniczący, jak powiedziałem, każdy z nas może prywatnie przeznaczyć ile zechce na pomoc wdowie. Jestem najbiedniejszym z Reprezentantów, nie mogę poprzeć tego wniosku ale oddam na ten cel swój tygodniowy zarobek i jeśli każdy z Panów zrobi to samo, zbierzemy więcej pieniędzy niż zaproponowano we wniosku.’

Kongresmen usiadł. Nikt nie odpowiedział. Wniosek przepadł. Po zakończeniu obrad podszedłem do mojego czcigodnego kolegi i zapytałem go, co skłoniło go do tak zażartego sprzeciwu wobec wniosku. Davy odrzekł:

‘Kilka lat temu stałem na schodach Kapitolu, gdy moją uwagę przyciągnęła łuna w okolicy Georgetown. Rzuciliśmy się z kolegami by ratować dobytek ludzi, ale przybyliśmy za późno. Gdy dotarliśmy na miejsce, większość domów strawił ogień. Wiele rodzin straciło tego dnia cały swój dobytek. Pamiętam widok marznących dzieci i moją bezradność. Postanowiłem im pomóc i kiedy w Kongresie złożono propozycję by przeznaczyć 20,000 dolarów na pomoc tym rodzinom, wszyscy jak jeden mąż zagłosowaliśmy jak jeden za wnioskiem.

‘Następnego lata postanowiłem objechać mój okręg wyborczy, z myślą o kolejnych wyborach. Na mojej drodze napotkałem rolnika, pracującego w polu. Zatrzymałem się by z nim porozmawiać.

– Przyjacielu, rzekłem, jestem jednym z tych nieszczęśliwców, którzy kandydują do Kongresu i…

– Wiem kim Pan jest – odrzekł rolnik uprzejmie lecz chłodno – pan jest Pułkownikiem Davy Crockettem. Głosowałem na Pana w ostatnich wyborach ale niech Pan nie marnuje swojego czasu bo już więcej na Pana nie zagłosuję.

‘To zbiło mnie z pantałyku… Spytałem go czy mógłby mi wyjaśnić dlaczego zmienił opinię na mój temat.

– Otóż Panie Pułkowniku, nie wiem czy warto tracić na to czas bo nie widzę, żeby mógł Pan to jakoś naprawić. Ostatniej zimy zagłosował pan za pewnym wnioskiem, co dowodzi, że albo nie rozumie Pan Konstytucji albo brakuje Panu uczciwości lub stanowczości by stosować się do jej zasad. Cokolwiek by to nie było, nie uważam, że jest Pan właściwą osobą by mnie reprezentować. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chcę Pana urazić, uważam Pana za uczciwego człowieka ale pańska interpretacja Konstytucji zasadniczo różni się od mojej. Nie mogę na Pana zagłosować, bo Konstytucja, by była czegoś warta musi być traktowana jak święta a jej zasady przestrzegane co do joty. Człowiek, który dzierży władzę i nie rozumie zasad, których ma przestrzegać, jest tym bardziej niebezpieczny im bardziej jest uczciwszy.

– Zgadzam się ze wszystkim co Pan mówi ale nie przypominam sobie bym zeszłej zimy głosował nad jakimkolwiek zagadnieniem konstytucyjnym.

– Nie Panie Pułkowniku, nie mylę się. Choć mieszkam na wsi i rzadko podróżuję, czytam gazety. Zeszłej zimy zagłosował Pan za przeznaczeniem $20,000 dla ofiar pożaru w Georgetown, nieprawdaż?

– To prawda, ale chyba nikt nie zarzuci nam, że naszego bogatego kraju nie stać na przeznaczenie tej stosunkowo niewielkiej kwoty na pomoc cierpiącym kobietom i dzieciom. Jestem pewien, że Pan zrobiłby to samo na moim miejscu.

– Panie Pułkowniku, tu nie chodzi o wysokość kwoty ale o zasadę. Rząd powinien mieć tylko tyle, ile absolutnie potrzebuje na sprawowanie swoich podstawowych funkcji. Moc pobierania i wydawania pieniędzy jest najniebezpieczniejszą władzą jaką można powierzyć człowiekowi, szczególnie w systemie, w którym podatki pobierane są od każdego, nawet najbiedniejszych. A im biedniejszy jest człowiek tym proporcjonalnie więcej płaci. Co gorsza, w obecnym systemie w zasadzie nie wiadomo ile i na co płacimy. Tak więc by pomóc jednym, zabiera pan innym, o wiele biedniejszym.

‘Jeśli uzurpuje Pan władzę by przeznaczyć publiczne środki na cele dobroczynne, wysokość kwoty jest sprawą drugorzędną, bo zamiast $20,000, może Pan przeznaczyć $20,000,000. Konstytucja nic nie mówi o wydatkach na cele dobroczynne i nie definiuje kwoty, jaką może Pan przeznaczyć. Jeśli uznacie Państwo, że możecie decydować o tych wydatkach otworzycie drzwi dla korupcji i kumoterstwa z jednej strony, i dla grabieży z drugiej. Nie, Panie Pułkowniku, Kongres nie może mieć takiego prawa.

‘Prywatnie możecie Państwo oddawać dowolne kwoty, ale nie macie prawa wydać ani dolara z publicznych pieniędzy. Gdyby na obszarze całego kraju, spłonęło dwa razy więcej domów niż w Georgetown, ani Pan ani pańscy koledzy nawet byście nie pomyśleli, żeby przeznaczyć pieniądze na nasz ratunek. W Kongresie jest około 240 członków i gdyby każdy z Was przeznaczył swój tygodniowy zarobek na pomoc ofiarom w Georgetown, zebralibyście $13,000. A wielu z Kongresmenów mogłoby lekką ręką wydać $20,000 bez uszczuplania sakiewki.

‘Pańscy koledzy wolą jednak zatrzymać swoje pieniądze dla siebie, i jeśli gazety piszą prawdę, wydawać je na niezbyt chlubne cele. Jestem pewien, że wyborcy w Waszyngtonie przyklasnęli waszej hojności za pieniądze, które nie były wasze i których nie mieliście prawa wydać. Jest to bardzo niebezpieczny precedens bo jeśli Kongres zacznie wykraczać ze swoją władzą poza granice wyznaczone w Konstytucji, jego władza nad nami będzie nieograniczona. Dlatego Pułkowniku, ponieważ naruszył Pan Konstytucję, już więcej na Pana nie zagłosuję.’

‘Muszę ci powiedzieć, rzekł mi Davy, że to co powiedział ten farmer wstrząsnęło mną. Pomyślałem, że jak zacznie tak chodzić po okolicy i wygadywać takie rzeczy, mogę zapomnieć o re-elekcji. Najgorsze jest to, że nie wiedziałem jak mu odpowiedzieć bo byłem całkowicie przekonany że miał rację. Nie mogłem jednak tego tak zostawić więc odparłem:

– No przyjacielu, zabiłeś mi klina. Zawsze myślałem, że kieruję się Konstytucją. Przestudiowałem ją wiele razy i wysłuchałem wielu przemówień na temat władzy Kongresu, ale to co mówisz ma więcej sensu niż wszystkie te piękne przemowy moich kolegów. Gdybym wcześniej pojął to co właśnie mi wyłożyłeś, prędzej wsadziłbym rękę w ogień, niż zagłosował za tym wnioskiem. Jeśli wybaczysz mi i zagłosujesz na mnie, obiecuję, że jeśli jeszcze raz zagłosuję za jakąkolwiek propozycją niezgodną z Konstytucją, dam się zastrzelić.’

‘Teraz już wiesz, dlaczego sprzeciwiłem się temu wnioskowi, powiedział mi Davy, i zaproponowałem by każdy z nas oddał tygodniową zapłatę by pomóc wdowie. Wielu moich kolegów z Kongresu wydaje więcej na przyjęcia czy obiady w ekskluzywnych restauracjach. Wielu z nich w pięknych przemówieniach popierało wniosek by pomóc wdowie z publicznych pieniędzy. Jednak żaden z nich nie przyjął mojej propozycji. Ci panowie traktują cudze pieniądze jak śmieci ale by pozyskać je dla siebie gotowi są poświęcić swój honor, uczciwość i poczucie sprawiedliwości’

Davy Crockett zginał od kuli. Jednak nie dlatego, że złamał Konstytucję. Zabili go Meksykanie pod Alamo, przez co za karę muszą teraz wykonywać najgorsze prace, bez prawa do socjalu.

Zastanawiam się ilu Davy Crocekttów zasiada dziś w Europar-Lamencie a ilu jest panów, którzy traktują nasze pieniądze jak śmieci ale nie cofną się przed niczym, że zebrać jak najwięcej dla siebie. Ciekaw też jestem ilu prostych chłopów (i mieszczan) ma podobne podejście do instytucji państwa jak rozmówca Kongresmena Crocketta.

Na koniec krótkie video instruktażowe, na co należy zwracać uwagę wybierając kandydata.

I tradycyjnie muzyczka.

Mit drugi – Infrastruktura

Na Wyspach rozwolnienie. Nie dość że pada to jeszcze pracownicy metra postanowili zastrajkować bo nie podoba im się, że ludzie kupują bilety w automatach a nie w kasie. Sam jestem przeciwnikiem postępu i automatyzacji i lobbuję w pracy, żeby zamiast parkingu i stojaków na rowery wybudowali stajnie, żebym mógł dojeżdżać konno, ale w przypadku metra opowiadam się za automatami. Jak się raz przemogłem i poszedłem do kasy zapytać o bilety to pan bileter na mnie nakrzyczał. Co prawda było to w Paryżu a nie w bLondynie ale proletariusze wszystkich krajów są tacy sami – złączeni we wspólną świadomość – Plorg, na której wzorowali się twórcy Star Treka tworząc Borga. Ciągle tylko gniewają się to na pasażerów to na nie-rząd (co prawda na nie-rząd gniewam się i ja ale z zupełnie innych niż Plorg powodów).

Na nie-rząd gniewają się też mieszkańcy terenów zalewowych. Przez padające od dłuższego czasu deszcze i szalejące sztormy tereny te zalała, znana już od dawna Czirokezom Znadwisły, wielka woda. Brytyjscy podwodzianie są wściekli bo pan CaMoron nie pobudował kanałów podwodziowych i nie pogłębił rzek a tym samym nie uratował ich dobytku przed zalaniem. W sumie powinienem się cieszyć, że i Prole i podwodzianie wzięli nie-rząd na przysłowiowe dwa baty. Niestety elementarne poczucie uczciwości, które mimo upływu czasu jeszcze w jakimś stopniu we mnie pozostało nie pozwala mi obwiniać nie-rządu za to, że ktoś się podbudował na terenie zalewowym i (o dziwo!) zalało mu chatę. Nie trzeba kończyć podstawówki, żeby wiedzieć, że terminem ‘teren zalewowy’ nie nazywa się miejsc, w których Franciszek Dolas przygotowywał swoją słynną potrawę tylko dla takich, które zalewa woda gdy popada trochę więcej niż zwykle. Równie dobrze można by obwiniać rzymskich senatorów za to co Pan Wezuwiusz zrobił z Pompejami.

Jako panaceum na swoje problemy podwodzianie planują użyć państwowego aparatu represji żeby odebrać pieniądze mojemu bliźniemu by przeznaczyć je na zawracanie rzeki kijem, czyli stworzyć system chroniący tereny zalewowe przed zalewem. Pan Cameron, ponieważ nie o jego pieniądze chodzi, oświadczył, że udzielając pomocy podwodzianom nie będzie patrzył na pieniądze.

I tu dochodzimy do mitu drugiego, czyli roli państwa w budowie infrastruktury.

Prześledźmy więc jak robili to pionierzy na zachodnich pustkowiach Ameryki Północnej?

W drugiej połowie XIX wieku, na tereny Wielkiej Pustyni Amerykańskiej jak w owych czasach nazywano równiny na zachód od 100. południka zaczęli napływać pierwsi osadnicy. Co prawda urzędnicy rządowi, wizytujący te tereny przejazdem na wybrzeże Pacyfiku, pisali że ‘te piaszczyste, równiny nie nadają się do zamieszkania a klimat nie pozwala na uprawę czegokolwiek. Emigracja w te tereny powinna być stanowczo odradzana’ ale dziewiętnastowieczni śmiałkowie lekce sobie ważyli dictum rządu. W przeciwieństwie do urzędników państwowych widzieli bowiem w tych piaszczystych ziemiach potencjał.

Brak wody może być równie trudnym problemem do rozwiązania jak jej nadmiar. Poza tym, od nadmiaru wody jeszcze nikt nie umarł (wszak człowiek składa się z nadmiaru wody, chyba że jest Amerykaninem i składa się z nadmiaru tłuszczu lub, jak Obama, nadmiaru słońca) a od jej braku i owszem.  Cóż więc mogli uczynić pionierzy? Domagać się od rządu budowy systemów irygacyjnych? Modlitwy o deszcz (jak to kiedyś miało miejsce w pewnej bajkowej krainie nad Wisłą)?

Nie. Śmiałków szukających szczęścia na odludziu cechował zdrowy brak zaufania do instytucji państwa. Uciekli przecież z biednej i zamordystycznej Europy do Ameryki, która oferowała wolność. Dla ciekawostki podam, choć wszyscy wiemy czym się to skończyło, że głównym motorem ruchu patriotów w Bostonie (Synów Wolności) była grupa ‘Mechaników’ zwanych także Libery Boys, którzy byli zatwardziałymi anarchistami. Dziś ludziom się wydaje, że patriota musi popierać państwo. Bostońscy patrioci popierali wolność jednostki i zwalczali państwo jako takie (nie wszyscy oczywiście). Tak więc brak zaufania do państwa miał się we wczesnych latach Stanów zarówno Zjednoczonych i Skonfederowanych bardzo dobrze. Wróćmy jednak do meritum. Osadnicy na terenach pustynnych musieli więc sami ustalić zasady gry. Pierwej, stworzyli podstawy prawne, na których postanowili oprzeć gospodarkę wodną. Zasady były proste – kto pierwszy znalazł źródło wody, miał do niej ekskluzywne prawo i mógł zadecydować o skierowaniu wody w dowolnym kierunku i użyciu jej w dowolnym celu. Prawo zakładało też, że właściciel mógł swobodnie handlować prawami dostępu do wody, tak więc w interesie właściciela było to, żeby wodę skierować nie tylko na swoją ziemię, ale np. też na ziemię sąsiada, który płaciłby mu za dostęp.

Wielu widziało w handlu wodą złoty interes. Woda na pustyni jest przecież niemal tak cenna jak złoto, a może nawet platyna. Problem jednak polegał na tym, że prywatny kapitał nie ma do dyspozycji aparatu przymusu. Jeśli powiedzmy nawodniliśmy ziemie sąsiada, i chcemy puścić kanał dalej bo domagają się tego kolejni farmerzy, ktoś wiedziony chciwością może stanąć okoniem i  nie zgodzić się, by kanał irygacyjny przechodził przez jego ziemię. Jak wiemy chłop żywemu nie przepuści a w prywatnych relacjach międzyludzkich nie mamy możliwości wywłaszczenia. Jak ktoś zażąda miliona dolarów (nie robaczywych) za metr kwadratowy pustyni to nie możemy mu go odebrać siłą argumentując, że z chciwości blokuje postęp. Aby uniknąć tego ryzyka farmerzy, górnicy, właściciele bydła czy zwykli przedsiębiorcy, chcący zarobić na handlu wodą, z różnym powodzeniem tworzyli wspólnoty, spółki, spółdzielnie czy inne instytucje.

Na przykład, 50 niemieckich osadników założyło spółkę akcyjną ($750 za akcje), która zakupiła ranczo San Juan Cajon de Santa Ana po cenie dwa dolary za akr (około 4,000 m2). Spółka wybudowała system irygacji, który wzięła w zarząd a ziemię, żeby nie posądzać nikogo o przekupstwo i faworyzowanie kolesi, rozlosowano między właścicieli.

Niektórzy bogatsi przedsiębiorcy kupowali połacie ziemi za bezcen, nawadniali je, po czym z zyskiem sprzedawali osadnikom. Niektórzy, mniej zamożni, formowali spółki, które kupowały prawa do wody od innych spółek. Duży sukces odnosiły też wspólnoty religijne, w szczególności Mormoni, którzy osiedli w Salt Lake City w 1847. W 1848 nawodnili 5,000 akrów (ok. 20 km2) by w 1865 dysponować systemem irygacji pokrywającym 607 km2. Czasem rolnicy tworzyli spółdzielnie, aby wyeliminować ryzyko efektu gapowicza (np. kiedy ci, których ziemie leżały na początku kanału irygacyjnego, nie chcieli się składać na jego utrzymanie). Spółdzielnie, dzieląc zysk między członków eliminowały to ryzyko bo w interesie wszystkich była maksymalizacja zysku.

Żeby za bardzo nie przynudzać przytoczmy liczby, bo one nie kłamią. Pierwsi osadnicy zaczęli napływać na te tereny około lat 50-tych XIX wieku. Do 1890 roku nawodnili 3,631,381 akrów (1,469,565 hektarów) w stanach Montana, Wyoming, Nevada, Utah, Colorado, Arizona i Nowy Meksyk. Do 1902 roku, kiedy państwo postanowiło pochylić się nad problemem farmera i zająć się budową systemów irygacyjnych, prywatny kapitał zdążył nawodnić 3,591,616 hektarów. W 1910 pierwsze państwowe projekty zaczęły wchodzić w życie. Państwowy system objął powierzchnię 230,086 hektarów (w tym samym roku powierzchnia nawodniona prywatnymi systemami liczyła już 5,445,755 hektarów) by w 1950 roku wzrosnąć do 2,306,704 hektarów (w porównaniu z 7,757,408 hektarami zasilanymi przez prywatne systemy). Należy tutaj wspomieć na marginesie o wielkich projektach epoki F.D. Rosenfelda, m.in. o zaporze Hoovera, budowa której kosztowała życie 112 robotników, pochłonęła ogromne środki i zdewastowała środowisko (o micie ochrony środowiska będzie kiedy indziej) ale mimo to nie zmieniła układu sił na korzyść państwa. Liczby nie kłamią. W 50 lat, kiedy prywatny kapitał musiał konkurować z państwem, które do swojej dyspozycji miało aparat przemocy do ściągania podatków i wywłaszczania ludzi, to prywatny kapitał, oparty na zasadzie dobrowolności umów, zbudował infrastrukturę nawadniającą znacznie większy obszar niż państwo.

A nie samymi irygacjami człowiek żyje. Każdy z nas oglądał serial o Doktor Kłin. Każdy z nas śliniąc się obficie rozbierał oczami wyobraźni Jane Seymour wziąć ją do wozy zaprzęgnięte w wołu, ruszyć na prerię i rzucić Indianom na pożarcie. Wbrew temu co wiemy z filmów Świętego Wzwodu (Holly Wood) i jak wspomniałem we wcześniejszym wpisie, na szlaku rzadko dochodziło do konfliktów z Indianami. Emigranci respektowali prawa Indian do ich własności a Indianie szybko nauczyli się o potrzebach Bladych Twarzy. Kwitł więc handel zwierzętami pociągowymi, narzędziami, Indianie przeprawiali osadników przez rzeki itp. itd. Mało kto jednak wie, że osadnicy, by ułatwić sobie życie, zaoszczędzić, lub zarobić pieniądze, budowali drogi i mosty (czyli coś, na czym obecnie zarania państwo). I znów, nie mając do dyspozycji instytucji wywłaszczenia, wszystko musiało się opierać na dobrowolności, choć jak się okazuje, w tamtych czasach ludzie starali się, by droga przebiegała przez ich ziemie. Ameryka pokryta została siecią prywatnych dróg, za przejazd którymi pobierano opłaty. Na przykład, w latach 1845-1846 Samuel Barlow zbudował 145 kilometrowy odcinek drogi przez Góry Kaskadowe. Opłata za przejazd wynosiła 5 dolarów od wozu (na autostradkę Kraków-Katowice wozów nie wpuszczają!) o 10 centów od sztuki bydła. Innym przykładem może być przeprawa Wolf Creek, gdzie Indianie zaczęli sobie liczyć 5 dolarów za przeprawę. O obliczu tak wygórowanej ceny, osadnicy w krótkim czasie wybudowali na rzece cztery mosty konkurujące ze sobą jakością i ceną. Teraz, gdybym chciał sobie zbudować most na Wiśle, urzędnik w wydziale nadzoru budowlanego pewnie spadłby ze stołka i trafiłby w stanie szoku do szpitala. Ciekawe co by zrobił fiskus gdybym zaczął pobierać myto jak ten pan w czarnej zbroi.

W dzisiejszych czasach zwykłym śmiertelnikom w głowie się nie mieści, że dawniej budowano prywatnie i zarabiano na czymś czego dziś, jak nam wmawiają politycy, rynek by nie rozwiązał bo się nie opłaca. Dziś państwo ma praktycznie wyłączność na budowę infrastruktury. Nie tylko ze względów finansowych (jak państwowe kontrakty windują ceny wszyscy wiedza) ale i prawnych. Bo nawet gdybym wykupił od rolników i kościoła pas ziemi ciągnący się z Krakowa do Gdańska, to nigdy nie dostałbym potrzebnych zezwoleń na budowę zwykłej drogi, o autostradzie nie wspominając. Państwo dysponuje więc dziś nie tylko monopolem na przemoc, ale i na budowę infrastruktury, co często kończy się tragicznie dla podatnika, prywatnej własności i środowiska.

No to tyle na dzisiaj, zapraszam do wysłuchania muzyczki na dobranodz.

Mit państwa

W dzieciństwie bardzo interesowałem się mitologią grecką. Opowieści o Zeusie, który pod postacią byka przeleciał Europę (ta to do teraz ma tendencje do zboczeń) czy przygody Jazona w wyprawie po złote guano ukształtowały moją osobowość.

To były piękne czasy, ile to razy śniłem o tym, że biegam po lesie z fujarką na wierzchu i kozimi kopytami. Albo że pod postacią minetaura gwałcę niewiasty i łapię Syzyfa.

W szkole nie mieliśmy wychowania do życia w rodzinie, dlatego dosyć późno dowiedziałem się że Piętaszek nie narodził się z pięty Achillesa a ze zwykłego ordynarnego życia seksualnego dzikich. Czar mitów prysł na zawsze i już nigdy nie spojrzałem tym samym okiem na twierdzenie Pitagorasa czy Indianę Dżonsa i poszukiwaczy zaginionej barki. Z tej całej mitologii ostał mi się ino Syzyf, którego nigdy do końca nie udało mi się wyleczyć, ale to temat na inną historię.

Nie tylko starożytni Grecy mieli swoją mitologię. Jeśli ktoś interesuje się historią, może poczytać w jakie bzdury wierzyli nasi przodkowie. I nie trzeba szukać daleko! Nasi ojcowie i nasze matki twierdzili, że w 39-tym Niemcy najechali Polaków i wymordowali Naród Wybrany w chwilowo nieczynnych… a tu się okazuje, że tak naprawdę Niemcy najechali Polskę w ramach interwencji międzynarodowej żeby powstrzymać mordowanie Żydów przez partyzantów z AK. I tak jak my śmiejemy się ze starożytnych zabobonów, tak w przyszłości będą się śmiać z nas. Tak jak my uważamy, że prohibicja w Stanach była idiotyzmem tak w przyszłości będą wyśmiewać zakaz sprzedaży narkotyków i walkę Pół-Tuska z dopalaczami.

Mity mają to do siebie, że trudno je obalić. No bo jak udowodnić, że żaden byk nie wydupczył Europy i że złote guano nie istnieje. Tak naprawdę nikt mi do teraz nie udowodnił, że ziemia nie jest płaska – zdjęcia można przecież zmanipulować (jak to robili Sowieci, wymazując zdrajców ZSRR ze zdjęć ze Stalinem) a nagrania z kosmosu zrobić w studio jak w przypadku lądowania na księżycu.

Dziś, najpowszechniej wyznawanym i najtrudniejszym do obalenia mitem, jest mit państwa czyli zbiór bajek i opowiadań o tym, jak państwo zaspokaja potrzeby ludzi, których oni sami nie byliby w stanie zaspokoić bo są albo za słabi, albo za głupi lub po prostu się nie opyla. Jeden z najważniejszych mitów – mit monopolu na przemoc – obalił Pan Bazyli w świetnym tekście ‘Na co państwu monopol‘. Szczerze pisząc swoim tekstem zarówno mnie uradował jak i zbił z pantałyku, bo akurat kiedy on zdecydował się opublikować swój tekst ja kończyłem świetną książkę ‘The not so Wild, Wild, West. Property Rights on the Frontier’ Terry’ego Andersona i Petera Hilla i miałem napisać o tym samym. No cóż, Anglicy mówią, że wielkie umysły myślą podobnie. Ponieważ Pan Bazyli mistrzowsko i bezlitośnie rozprawił się z mitem monopolu państwa, ja postaram równie bezlitośnie w kilku krótkich odcinkach i bazując głównie na przykładzie nie tak dzikiego Dzikiego Zachodu rozprawić się z pozostałymi.

Zacznijmy od tego, że państwo opiera swoją rację bytu na błędzie logicznym. Przekonuje nas, że ochroni nas i nasze dobro przed zaborem i przemocą, ale by to zrobić zabiera nam nasze dobro przemocą lub groźbą jej użycia. Mitologia głosi, że w zamian za część odebranych dóbr państwo oferuje nam pewne dobrodziejstwa, jak pokój i bezpieczeństwo, rozwój, infrastrukturę, i ochronę środowiska. Żeby dłużej nie przynudzać przejdźmy do rzeczy.

Mit Pierwszy – Pokój i Bezpieczeństwo

Historia XX wieku dostarczyła nam konkretnych przykładów jak państwa rozrosłe do granic absurdu zapewniają nam pokój i wieczne odpoczywanie. Ale czy w środowiskach, gdzie państwo nie występuje może być spokojniej i bezpieczniej? Państwowcy często za przykład tego, że brak państwa jest jeszcze gorszy niż jego istnienie podają Somalię. Ileż to razy słyszałem ‘jak ci się nie podoba państwo to se jedź do Somalii’. Czciciele państwa zapominają jednak, że Somalia jest smutnym przykładem tego, co udowodniły już wcześniej III Rzesza i Związek Radziecki – że niekontrolowany rozrost państwa kończy się wojną, zachwianiem równowagi i cierpieniem niewiniątek. Przypomnijmy sobie jak rozpadła się Somalia. W 1969 roku Siad Barre w wyniku przewrotu wojskowego zdobywa władzę, wprowadza kult jednostki i władzę partii o dźwięcznej nazwie Somalijska Rewolucyjna Partia Socjalistyczna. W 1977 najeżdża Etiopię anektując Ogaden. a w 1978 oddziały somalijskie wycofują się z podkulonym ogonem. Jak to zwykle w takich bajkach bywa, jeśli nie zabijesz wroga osinowym kołkiem, nawet po zakończeniu wojny zwaśnione strony będą knować przeciw sobie. Podczas gdy rządy w Somalii z roku na rok stawały się coraz bardziej totalitarne, rząd Etiopii wykorzystując znaczne osłabienie somalijskiej armii, aktywnie wspierał różne ruchy i partyzantki zwalczające reżim. I tak doszło do wojny domowej. Somalia jest więc wynikiem agresywnej działalności państw i nie jest dobrym przykładem tego do czego prowadzi brak państwa. Jeśli więc dyskutujecie z państwowcami, nie dajcie się zbić z tropu bo szermując Somalią dają dowód swojej ignorancji i, nawet o tym nie wiedząc, dają nam do ręki argumenty antypaństwowe. Trzeba je tylko sprawnie wykorzystać.

W historii mieliśmy wiele przykładów struktur anarchistycznych, w miejscach, do których państwo nie dotarło ludziom żyło się w miarę spokojnie. Na Dzikim Zachodzie, o czym pisał Pan Bazyli, tak naprawdę było bezpieczniej niż w cywilizowanych miastach Wschodu i wybrzeża Pacyfiku. Słynny pojedynek w OK Corral był słynny dlatego, że był tak nietypowym zdarzeniem. Gdyby dochodziło do nich na porządku dziennym, nikt by o nim nie pamiętał. Bezpieczeństwo wewnętrzne i system sądowniczy osadnicy potrafili zapewnić sobie sami ale co z bezpieczeństwem z zewnątrz czyli obroną przed wrogiem z zewnątrz? Hollywood dostarczyło nam setek filmów o tym, jak źli Indianie atakują wozy z mormonami czy innymi baptystami dnia siódmego. Jak mawiał doktor Goebbels, kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą. Nic więc dziwnego, że ludzie przyjmują za fakt, że stosunki między bladymi i czerwonymi były napięte. Tymczasem Indianie nie byli dzikusami, i tak jak Biali, znali pojęcie własności prywatnej i jej wartość. Obie strony wiedziały, że handlem można osiągnąć więcej niż wojną. Widać tutaj zbawienny wpływ polskich imigrantów i ich starej ludowej przypowieści ‘zgoda buduje, niezgoda rujnuje’. Postaw się na chwilę, szanowny osadniku, w sytuacji białego osadnika. Przybywasz sobie na obcy teren z rodziną, potrzebujesz ziemi, masz narzędzia i jakiś dobytek przywieziony ze starego lądu a do obrony muszkiet lub pistolet czarno-prochowy, jeśli Cię na niego stać. Z drugiej strony masz Indian, którzy maja łuki i strzały oraz ziemi pod dostatkiem. Wolisz ryzykować życiem by zdobyć ziemię, którą zantagonizowani Indianie będą najeżdżać po wsze czasy czy wymieniasz konia i krowę na kilka hektarów ziemi, na których zbudujesz sobie dom, i zaczniesz uprawiać tytoń dzięki czemu owoce pracy będziesz mógł sprzedać zarówno Indianom jak i ziomkom z Europy? Albo wyobraź sobie że będąc kowbojem musisz przepędzić bydło przez tereny Indian – czy bardziej dla obu stron opłaca się walka na śmierć i żydzie czy odstąpienie kilku sztuk bydła w zamian za bezpieczną drogę?

I tak żyło się wspólnie z Indianami, biali uznawali prawo Indian do ziemi, w uzgodnionych miejscach budowali placówki handlowe, w których czerwonoskórzy sprzedawali futra i inne chodliwe produkty w zamian za bydło, broń czy inne potrzebne im towary (wbrew temu co głosi Hollywood nie była to woda ognista).

Statystyki są nieubłagane, w latach 1790-1849 stoczono 156 bitew a zawarto 228 porozumień.

W latach 1846-49 miała miejsce wojna meksykańska, po której państwo dysponowało rozbudowaną armią i biurokracja wojenną. Mogło więc rozpocząć ekspansję na tereny wcześniej pozbawione administracji państwowej. Tam gdzie dawniej osadnicy sami organizowali swoją obronę wkroczyło więc państwo. Lokalne oddziały milicji zastąpiło regularne wojsko. Między wojną meksykańską a wojną secesyjna, w latach 1850-1859 doszło do 190 bitew a zawarto tylko 58 traktatów. Wtedy jeszcze Stany były bardzo zdecentralizowane a władza rządu w Waszyngtonie była ograniczona bardziej niż królów erekcyjnych. Państwo nie miało wstępu w wiele obszarów życia obywateli. Niestety, niejaki Abraham Lincoln, zbrodniarz wojenny, postanowił to zmienić wywołując wojnę z krnąbrnym Południem. I nie, nie chodziło o niewolnictwo, jak wmawiają nam filmowcy z Los Andżeles i niektórzy historycy. Niewolnictwo było tylko manewrem wizerunkowym. W skrócie i wielkim uproszczeniu, po wojnie meksykańskiej Południe miało zupełnie inny pomysł na rozwój niż przemysłowa Północ. Ta druga chciała centralizacji władzy i ekspansji na zachód, przez tereny indiańskie, w stronę Pacyfiku podczas gdy Południe sprzeciwiało się centralizacji i widziało przyszłość w handlu z Ameryką Południową – dlatego Indianie częściej szanowali ‘greycoats’ od ‘bluebellies’, bo uważali ‘niebieskich’ za najeźdźców. Po wojnie secesyjnej nastąpiła więc centralizacja władzy państwowej a co za tym idzie, znaczne jej wzmocnienie. Co gorsza, państwo dysponowało ogromną armią, jakiej jeszcze nigdy w swojej historii nie miało a biurokracja rozbudowana na potrzeby wojny nie chciała utracić swoich przywilejów. Trzeba było znaleźć rację bytu, wroga, którego zwalczanie uzasadniłoby istnienie i dalszą rozbudowę biurokracji. I tak, wspólnie z lokalnymi politykami, którzy wraz z armią zaczęli kolonizować Zachód stworzono ‘problem z Indianami’. Dzięki wsparciu państwa i przeniesieniu kosztów i ryzyka walki na innych, biali nie musieli już handlować z Dzikimi, wystarczyło oskarżyć ich o gwałt i rozbój i poszczuć ich kawalerią. Choć nie zawsze było łatwo sprowokować Indian do walki. Kiedy generał Sherman, bohater wojny secesyjnej, który wsławił się spaleniem Atlanty, wizytował linię kolejową Smoky Hill, która przebiegała przez tereny łowieckie Czejenów i Arapaho powiedział ‘Bóg jeden wie kiedy (i czy w ogóle) uda nam się znaleźć wiarygodną wymówkę, żeby rozpocząć tu wojnę z Indianami’. Nie wiem, czy generał Sherman znalazł ‘wiarygodną wymówkę’ ale w latach 1860-1869, na które przypada okres wojny secesyjnej i bezpośrednio po niej, państwo stoczyło z Indianami 786 bitew i zawarło 61 traktatów. Po 1870 już się z Indianami nie patyczkowano – w latach 1870-1897 stoczono 674 bitwy i nie zawarto żadnego porozumienia. Porównajmy liczby. Lata 1790-1849 czyli praktycznie brak ingerencji państwa w stosunki Biały-Indianin: w 60 lat 156 bitew, 228 porozumień. Lata 1870-1897 czyli całkowita kontrola państwa nad stosunkami Biały-Indianin: W niecałe 30 lat 674 bitwy i zero porozumień.

I tak się kończy zapewnianie pokoju i bezpieczeństwa przez państwo. Dzięki temu wiele bladych i czerwonych twarzy przedwcześnie znalazło bezpieczeństwo i pokój w Krainie Wiecznych Łowów.

Epilog lub epitafium

Indian zamknięto w rezerwatach i zlikwidowano dla nich pojęcie własności prywatnej. Urzędnicy w Waszyngtonie odpowiedzialni za ochronę Indian, tak ich chronili, że w latach 1887-1900 rozdano najlepsze tereny białym osadnikom. Dzięki reformom w ramach tzw. New Deal, Franklina Delano Rosenfelda (miłośnika wujka Stalina) Indianie w rezerwatach mogą obecnie czerpać zyski z ziemi, ale nie mają prawa decydować o formie jej użytkowania, dzierżawie czy inwestycjach (na wszystko potrzebują zgody Biura do Spraw Indian). Ziemi nie można zastawić ani sprzedać, w związku z czym, z biegiem czasu wraz z dziedziczeniem przez kolejne pokolenia i niemożnością spłacenia braci i sióstr, nastąpiło takie rozdrobnienie udziałów w ziemi, że mało komu opyla się robić coś ze swoim ochłapem. Po prostu, inwestycja wiąże się z uruchomieniem maszyny biurokratycznej i ma małe szanse zwrotu. W rezultacie rezerwaty Indian zaliczyć można do tzw. trzeciego świata. Zaufaj państwu – ono zapewni ci prosperity. Ale o tym w kolejnym odcinku. Howgh!

Na koniec tradycyjnie muzyczka. Miłego słuchania.

P.S. Nie będę się tłumaczył z mojej nieobecności bo tłumaczą się tylko winni.

Woolwich – czyli co każdy rewolwerowiec wiedzieć powinien.

Talibowie nigdy nie mieli poczucia stylu. Nie znam ani jednego Taliba, który zrobiłby karierę jako dyktator mody. Co to za sztuka owinąć kobietę w prześcieradło i wyciąć jej kratkę na oczy, żeby nie waliła łbem o słupy telegraficzne. Z aparycją mężczyzn też nie lepiej, choć oni przynajmniej nadrabiają brodą. Broda zawsze dodaje powagi i animuszu a historia uczy nas, że dyktatora z brodą szlag nie trafi. Ile to razy sąsiedzi z północy, w imię demokracji oczywiście, próbowali zlikwidować Fidela Castro? Jak podaje Głardian, 638! I nawet jeśli tą lewacką propagandę podzielimy na pół to i tak wychodzi na jaw porażająca nieskuteczność światowego żandarma. El Comediante przeżył zamachy, przeżył inwazję w Zatoce Świń, przeżył nawet Czaweza, który brody nie zapuścił i umarł.

Zresztą, może to i dobrze, że agentom CIA nie udało się wysłać Fidela na łono Abrahama. Historia uczy nas, że morderstwa tyranów mają efekt odwrotny od zamierzonego. Można powiedzieć, że zamachy tworzą legendę tego na kogo się zamachujemy. Weźmy takiego Juliusza Cezara, Abrahama Lincolna, JF Kennedy’ego czy CzegueWarę – każdy z nich był krwawy oprawcą, a jak postrzegani są przez potomnych? Buduje się im pomniki, pisze o nich poematy, drukuje ich ich zakazane mordy na lewackich koszulkach (choć podobno koszulki z CzegueWarą kupują też fani Planety Małp). Dobry zamach gwarantuje poczesne miejsce w historii. Miejmy nadzieję, że i mnie ktoś kiedyś ubije zwiększając tym samym poczytność tego bloga.

Ludzii, którzy słusznie wysłali wyżej wymienionych przed oblicze Św. Piotra, bohaterów pokroju Brutusa, Johna Wilkesa Bootha czy sierżanta Terána, historia zapamiętała jako ostatnie kanalie.

Dżentelmeni z Woolwich, którzy dwa tygodnie temu pocięli dobosza Lee Rigbiego

też uważali, że walczą w słusznej sprawie. Ba! Zamiast, jak to ostatnio u Bisurmanów w modzie, wysadzić się pod ambasadą, w metrze lub na bazarze, postanowili trzymać się konwencjonalnych metod prowadzenia wojny – na swoją ofiarę wybrali żołnierza wrogiej im armii. Cywilów nie tknęli, prosząc jedynie o nagranie komórką ich dżihadystycznego manifesto, który krąży teraz po sieci niczym widmo komunizmu po Europie (dla tych, którzy z arabskim są na bakier, pod tym wpisem znajduje się tłumaczenie na język czirokezów). Nota bene, dobrze, że nie było tam pana Zimermana, który na widok smartfonów wpada w furię. Dopiero by się działo.

Gdyby ktoś odważył się dokonać zimnokrwistej analizy tego co zrobili ziomale Obamy, który też przecież urodził się w Afryce, trudno byłoby się do czegoś przyczepić. Właściwie zabicie dobosza Lee Rigby moża uznać za czyn o wiele mniej kontrowersyjny niż zabicie przez big bad triger-happy madafakaz z jueSSej gromady dziennikarzy i ranienie dwójki dzieci. Panowie z Woolwich osobiście i z bliskiej odległości zabili żołnierza zostawiając osoby postronne w spokoju (nawet tą kobitkę, która własnym ciałem zasłoniła masakrowane ciało) swój czyn motywując mniej więcej tak – żołnierze atakują naszych ludzi, zabiliśmy żołnierza, wycofajcie wojska a będziemy żyć w pokoju. Tymczasem dzielni Jankesi z lotu ptaka uznali dziennikarskie kamery za wyrzutnie granatów i kałasznikowy, a ludzi, którzy przyjechali pomóc rannym, za terrorystów zbierających broń. Dwójki dzieci siedzących w vanie ich sokoli wzrok nie wypatrzył, choć kilka minut wcześniej dokładnie ocenił typ broni zakamuflowanej pod postacią kamery. Urzędnicy amerykańscy zamietli sprawę pod dywan i gdyby nie pan Bradley Manning, który sprawę ujawnił, nigdy byśmy się o niej nie dowiedzieli. Pan Manning pójdzie za to  siedzieć, bohaterzy masakry dziennikarzy zostali oczyszczeni z zarzutów. No cóż, à la guerre comme à la guerre.

Kiedy Pan Bóg tworzył Adama, nie wiedział jeszcze, że chłopu zachce się baby. Rozumu odmierzył na jednego człowieka. Kiedy więc na żądanie Adama tworzył kobietę, oprócz żeber i możliwości odczuwania wielokrotnego orgazmu, odebrał Adamowi połowę rozumu. Dlatego ludzie muszą łączyć się w pary… Ponieważ jednak ilość ludzi na świecie jest liczbą nieparzystą, rozum zawsze przegrywa z emocjami. Kiedy Szanowny Ałtor Tego Bloga oglądał filmik z nagraniem dżihadystycznego manifestu, znaczna część wypowiedzi hebanowego pana umknęła jego uwadze. Przepite oczy Anarcha skoncentrowały się bowiem na czerwonych łapskach oprawcy. Coś było nie tak! W szkole uczono nas, że Murzyni wewnętrzną stronę dłoni mają białą, bo jak ich polewano farbą trzymali się słupa. Przez kilka pierwszych sekund wszystkim się zdawało, że pan Adebolajo ma na sobie czerwone rękawiczki podczas gdy w rzeczywistości była to krew nieboszczyka. Trudno więc oczekiwać, że ktokolwiek weźmie pod uwagę co nasz czarny podmiot liryczny chciał nam przekazać. Człowiek nie jest wieprzem, żeby go tak szlachtować i w tej sytuacji nawet jakby pan Adebolajo wykrzyczał formułę szczepionki na malarię, podał instrukcję budowy maszyny czasu, rozwiązał zagadkę porannego wzwodu czy powiedział jak przejść Ghostbustersów w wersji na Atari 800 XL, i tak jedyna rzecz, którą zapamiętamy to tasak, krew na rękach i zmasakrowane ciało dobosza Lee Rigby. To trzy rzeczy…

No! To tyle tytułem wstępu. A teraz do meritum. Każdy Szanowny Czytelnik, podobnie jak i Ałtor Tego Bloga jest wprawnym rewolwerowcem. Niestety, w wielu krajach świata nie dane nam jest praktykować naszą profesję. Za samo posiadanie rewolweru można trafić za kratki, choć posiadaniem nie wyrządza się nikomu krzywdy. Ponieważ zakazano nam strzelać pozostaje nam gadać. Pogadajmy więc o tym, jaką lekcję powinien wyciągnąć z tego zdarzenia każdy salonowy Doc Holliday:

1. Komisariat policji oddalony był o około 300 metrów od miejsca zdarzenia – w takich okolicznościach przyrody pierwsi, nieuzbrojeni, policjanci dotarli na miejsce kaźni po dziewięciu (czyt. 9) minutach.

2. Nieuzbrojeni funkcjonariusze ustawili się w bezpiecznej odległości od hebanowych oprawców z obawy, że mogą mieć ładunki wybuchowe. W tym samym czasie z zamachowcami negocjowało kilka kobiet a jedna własnym ciałem zasłoniła ciało dobosza aby uchronić je przed dalszą masakracją.

3. Uzbrojeni funkcjonariusze przybyli, w zależności od wersji: a) po 14 minutach – wg policji; b) po 20 minutach wg. świadków zdarzenia; c) 17 minutach prawem krakowskiego targu.

Jak zwykle, to nie policja ale cywile zareagowali pierwsi (podobnie było w Bostonie – proszę obejrzeć wideo i zobaczyć kto pierwszy rzuca się do pomocy) i nawet gdy na miejsce przybyli.przeszkoleni, ale nieuzbrojeni, przedstawiciele państwa, nadal tylko osoby prywatne, bez żadnego doświadczenia i bez żadnego uzbrojenia narażały swoje życie negocjując z uzbrojonymi i podrajcowanymi swoim czynem mordercami. Organ państwa wkroczył do akcji dopiero po osiągnięciu przewagi ognia, tym samym zadając kłam twierdzeniu, że by czuć się bezpiecznie i by móc się skutecznie bronić nie potrzebujemy broni. Gdyby panowie Adebolajo i Adebowale postanowili poddać się modzie i zabrać ze sobą do raju jak największą liczbę niewiernych, mieliby na to, zależnie od wersji, od 14 do 20 minut. I w zasadzie tylko okoliczni gangsterzy, którzy nie stosują się do zakazu posiadania broni, mogliby obronić siebie (i innych). Wlk. Brytania jest bowiem tak dumna ze swojego zamordystycznego podejścia do broni, że nie można tu nawet posiadac gazu pieprzowego, który uznany jest za broń ofensywna.

Każdy kto widział choć jeden western z Clintem Eastwoodem wie, że aby wystrzelać sześciu uzbrojonych przeciwników wystarczy cygaro w ustach, zawadiacko założone ponczo, jeden rewolwer i około 3-4 sekund. Oczywiście, jeśli uzbrojonych przeciwników jest siedmiu – rewolwerowiec ginie. Natomiast gdy przeciwnicy są nieuzbrojeni rewolwerowiec nie musi się śpieszyć, może spokojnie wycelować, może przeładować broń. Może przejść się po głównej ulicy, puścić na smartfonie muzykę Enio Moricone i postrzelać do wszystkiego co się rusza. Ba! W takich warunkach nawet szwajcarski piechur walący z muszkietu ładowanego odprzodowo miałby wystarczająco dużo czasu, żeby wystrzelać około 20 osób. Dżentelmeni z Woolwich, oprócz pistoletów, mieli też maczety i tasaki, na wypadek gdyby skończyła im się amunicja. A że w pobliżu była szkoła – ponury żniwiarz musiałby wziąć nadgodziny.

Jakoś żadne z mainstreamowych mediów nie zająknęło się na ten temat. Owszem, piano z zachwytu nad bohaterstwem kobiet, skrytykowano ślamazarność policji, ale nikt nie podjął tematu prawa zwykłego Kowalskiego do obrony. A tu jak na dłoni widać, że zwykły Kowalski (ba! zwykła Kowalska) zareagował o wiele szybciej i zachował się o wiele bardziej profesjonalnie niż przeszkolony funkcjonariusz państwa, tym samym po raz kolejny udowadniając, że prywatna inicjatywa jest o wiele skuteczniejsza od państwowej. Ciekawe ilu jeszcze naiwnych łudzi się, że państwo ich chroni.

O! Na koniec przypomniało mi się – nie tak dawno, w dzielnicy Pimlico, centrum Londynu, na ruchliwej ulicy młodzieżowy gang zaszlachtował nastolatka. Świadkowie mogli się tylko przyglądać jak ofiara błagała o litość… Nikt nie miał broni, żeby przegonić rozwścieczonych nastolatków a policja, jak zwykle, nie dojechała na czas.

Jak mawiają starzy rewolwerowcy – gdy liczą się sekundy policja zawsze zjawia się po kilku minutach.

Na koniec tradycyjnie muzyczka, tym razem z dedykacją dla wszystkich prawdziwych kowbojów i rewolwerowców.

——-

A oto obiecane tłumaczenie manifestu dżihadystycznego:

‘Niech Allach błogosławi Premiera Tuska! Na pohybel Kaczorom! Chwała nam i naszym kolegom by żyło się lepiej!’

A na poważnie tutej:

‘Jedynym powodem, dla którego zabiliśmy tego człowieka jest to, że codziennie Muzułmanie giną z rąk brytyjskich żołnierzy. A to jest żołnierz brytyjski. Oko za oko i ząb za ząb. Przysięgamy na Allaha, że nie przestaniemy walczyć dopóki nie zostawicie nas w spokoju. Co z tego, że chcemy żyć zgodnie z prawem Szariatu w muzułmańskich krajach. Czemu urządzacie na nas polowania, nazywacie nas ekstemistami i zabijacie nas? To raczej wy jesteście ekstremistami! Myślicie, że jak zrzucacie bombę zabija ona jedną osobę? Czy może raczej ta bomba zabija całą rodzinę? Taka jest prawda. Na Allaha, gdybym spotkał twoją matkę z wózkiem, pomógłbym jej wynieść go po schodach bo taka moja natura. Ale Koran nakazuje nam zwalczać ich jak oni zwalczają nas. Oko za oko i ząb za ząb. Przepraszam kobiety, które były świadkami tego co dziś zrobiliśmy ale to samo muszą oglądać kobiety w naszych krajach. Nigdy nie będziecie bezpieczni. Usuńcie wasze rządy bo one o was nie dbają. Myślicie, że Davidowi Cameronowi coś się stanie kiedy zaczniemy strzelać? Myślicie, że politykom coś się stanie? Nie! To będą zwykli ludzie jak wy i wasze dzieci. Więc pozbądźcie się ich, każcie im wycofać wojska abyśmy mogli żyć w pokoju. Opuście nasze kraje żebyśmy wszyscy mogli żyć w pokoju. To wszystko co mam do powiedzenia. Niech wam Allah błogosławi i pokój z wami.’    

Żryj gówno – czyli Eurokomisarzy walka z kułakiem.

Pewien angielski poeta i prozaik powiadał, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą… Co prawda uważam, że poezja jest dla bab a proza osłabia umysł ale z tym akurat muszę się zgodzić. Ja na ten przykład nie czuję się wyspą. Czuję się bardziej jak Ocean Atlantycki. Po obu stronach mam dwa mocarstwa – z jednej jełropejskie, z drugiej afroamerykańskie. Od jakiegoś czasu owe mocarstwa biorą mnie w przysłowiowe dwa baty. Co zwrócę swoje fale w jedną stronę, druga zdradziecko zachodzi mnie od tylca. Dobrze, że inne supermocarstwa leżą daleko, bo gdybym i nad nimi się pochylił, padłbym ofiarą brutalnego gang-bangu, zakończonego obfitym bukakke.

Nie żebym nie lubiał seksu – choć zawód Wikinga poznałem od stony ofiary, zawsze najbardziej ceniłem w nim gwałcenie (raz nawet zebrałem w sobie wystarczająco odwagi żeby złożyć podanie ale skończyło się na tym, że Wikingowie zabrali mi komórkę). Niestety, koleje losu zamiast na fjordy wywiozły mnie na wyspy. I to nie Honsiu ani Siusiu, więc nie będzie bukakke, a na Wyspy Brytyjskie.

Od Brytyjczyków zaraziłem się zamiłowaniem do picia, kolonizowania Malwinów i ogrodnictwa. Co prawda nie mam ogródka ale do niedawna miałem doniczkę. Od kiedy zobaczyłem Magdę Gessler w skórzanej bieliźnie, jestem zwolennikiem kuchni pikantnej. Nic więc dziwnego, że w ramach mojego pierwszego eksperymentu ogrodniczego postanowiłem zasadzić papryczkę czili. Przez tydzień napełniałem doniczkę guano, przez drugi podlewałem własnym moczem, a trzeciego, moja piękniejsza połówka wróciła z Kolumbii i wyrzuciła mnie razem z doniczką na balkon. Biedny krzaczek zwiędł na mrozie.

Powiadają, że gdy człowiek nie ma własnej mądrości, pozostają mu mądrości narodu. Nasz wyznaje następującą – głupi ma zawsze szczęście. Zawsze się ona sprawdza w moim przypadku. Gdyby moja szanowna małżonka nie wygnała mnie z doniczką na balkon, gdzie było zbyt chłodno by utrzymać odpowiednią temperaturę guano, mógłbym rozpocząć nierejestrowaną uprawę za co wkrótce państwa Mumii będą robić to co robią najlepiej – przychodzić w gości o szóstej nad ranem, przystawiać pistolet do głowy, zakuwać w kajdany i wtrącać do lochu.

Ale do rzeczy, moi przyjaciele z wolnościowej konspiry podnieśli larum. Oto z nawiezionych naturalną gnojówką szarych komórek Komisarzy Europejskich wyrósł projekt dyrektywy regulującej uprawę, sprzedaż i reprodukcję roślin (Plant Reproductive Material Law). Na jej mocy powstać ma Urząd Różnorodności Roślin (EU Plant Variety Agency), którego zadaniem będzie ich rejestracja. Wszelka uprawa niezarejestrowanych roślin, nawet w domowych ogródkach będzie uznana za nielegalną a w gestii państw członkowskich będzie nakładanie ‘skutecznych, proporcjonalnych i odstraszających’ kar.

Aby dostąpić zaszczytu rejestracji, ziarna i rośliny będą musiały spełnić jeden z następujących kryteriów: ich uprawa stanowi ‘znaczny obszar produkcji’, ich uprawa stanowi ‘znaczną wartość produkcji’, ich uprawą lub sprzedażą zajmuje się ‘znaczna liczba Unijnych operatorów’ lub ‘zawierają substancje, które (…) muszą podlegać przepisom na temat ochrony zdrowia ludzi i zwierząt oraz środowiska’.

Dzielni urzędnicy nie ograniczają się tylko do roślin jadalnych. Dyrektywa obejmuje wszystkie ich rodzaje – nawet zasianie trawy będzie możliwe tylko po uprzedniej rejestacji. Rośliny leśne też nie unikną czujnego oka ełrourzędnika i wpisu do ełrobazy danych.

Jak już wszystko skrzętnie zanotujemy, jak już każde drzewko, kwiatek i warzywko będzie miało dowód osobisty i paszport, okaże się, że tylko produkty wielkich koncernów spełniać będą kryteria rejestracji (znaczny obszar, znaczna wartość, znaczna liczba). Małorolny kułak nie będzie w stanie zarejestrować swoich ziaren. Nie zrobi tego ogrodnik ani nawet balkonowy uprawiacz czili. Nie będą oni mogli wprowadzić swoich produktów na rynek czy wymieniać się nasieniem z innymi ogrodnikami. I nawet ustawa o związkach partnerskich nie pomoże. Znikną rośliny niszowe a produkt kupiony od chłopa na placu nie będzie się różnił niczym od produktu kupionego w Tesco, bo pochodzić będzie z tych samych ziaren od tego samego producenta. Jeśli ktoś, jak dotąd, będzie chciał przekazywać ziarna z pokolenia na pokolenie, uprawiać rośliny dziedziczne (tzw. heirloom plants) czyli w niezmienionej od lat postaci, zgodnie z dyrektywą z dnia na dzień zamieni się w groźnego kryminalistę, wroga ełroludu, mordercę dzieci, gwałciciela kóz.

Brzmi absurdalnie? To samo lata temu powiedziała moja znajoma z Gruzji, kiedy jej powiedziałem że Mumia reguluje krzywiznę bananów.

Powiadają, że ignorancja jest błogosławieństwem, ale ja mam to gdzieś! Nie mam zamiaru wprawiać Cię, Szanowny Czytelniku, w stan błogosławiony, oto więc przedstawiam Ci, jako pierwszy na tym blogu projekt dyrektywy (po angielsku). Oraz omówienie (też po angielsku) na blogu pewnego naturysty (jak pisze naturysta, czytając projekt dyrektywy trzeba przeczytać część wiążącą prawnie i zignorować wstęp, który nie jest wiążący i znacznie różni się on części prawnej).

Zwolennicy legalizacji Maryśki mają piekne hasło – There can be no freedom if nature is illegal.

Nie ma wolności jeśli natura jest nielegalna. Ich uniwersalne hasło pasuje i tutaj. Jeśli natura może być nielegalna to co jest legalne? Trzeba będzie sprawdzić w Karcie Praw Podstawowych…

Ja ze swojej strony wybiorę się za niedługo do Brukseli i, jako symbol tego co myślę o Elrokomisarzach, przed gmachem Komisji zasadzę im wielkiego kaktusa…

A potem obficie chlusnę im nasieniem na twarz, żeby mogli je sobie zarejestrować. Więc może jednak będzie bukakke?

Na koniec – zapraszam do przesłuchania podkastu przyjacieli konspiratorów z datą 5-8-13. Tam więcej o dyrektywie, o tym jak amerykańskie koncerny patentują istniejące nasiona, jak pozywają farmerów soji, oraz o projekcie opublikowania metody produkcji broni na drukarce 3-d.

I tradycyjnie muzyczka.