Z wizytą u Don Alfonso

Kilkadziesiąt metrów nad poziomem rzeki, która przepływa przez naszą farmę mieszka sobie Don Alfonso. Nie jest on człowiekiem zamożnym. Ma dom skleciony z trzciny i blachy, za którego wartość nie kupiłby sobie pamiątkowej ciupagi na Głupówkach.

 

Ma też wysłużoną lodówkę, wychudzonego, wychodzonego i wychłodzonego psa, kilka kur, poletko manioku, kukurydzy, trzciny cukrowej i platanosów.

  


Pewnego razu, w Święta, wpadliśmy do Don Alfonso z sąsiedzką wizytą. Było to pod wieczór więc po codziennym znoju siedział sobie przed chatką popijając głarapo (główną przyczynę marskości wątroby w rejonie) a Donia Alfonso, jego małżonka, kończyła oporządzać poletko manioku (na widok czego Mister Mache i ja oczywiście natychmiast pospieszyliśmy jej z pomocą, ku uciesze pewnej uroczej pary z Grodu Kraka, która nam w podróży towarzyszyła). Zaproszono nas do środka. Na stole pojawił się stary rum z Medellin, wspomniane już głarapo, czicza, czyli wywar ze śliny starej Indianki, browar, suszona wołowina, ziemniory, platano i inne frykasy. Don Alfonso zanucił starą kolumbijską pieśń i rozpoczęliśmy popijawę.  

Mimo braku tak zwanego kapitału założycielskiego i dóbr konsumpcyjnych oraz deficytu papierków z nadrukowanymi numerkami, na które tzw. rząd Kolumbii daje gwarancje, że są warte tyle ile wskazują numerki, Don Alfonso jest człowiekiem szczęśliwym. Ma dach nad głową, prądu starcza mu akurat na zasilenie lodówki lub światła w żarówkach, o zgrozo, nieenergooszczędnych (jak się włącza agregat w lodówce, wyłącza się światło), żarcie ma pod nosem, wystaczy zerwać lub zabić zależnie od tego na co akurat ma smaka. Z dorobku XX wieku ma w zasadzie tylko uśmiechniętą żonę, która zajada papryczki czili z taką łatwością z jaką Polak kradnie samochody, uśmiechnięte dziatki, które kiedyś odziedziczą jego włości, stary telewizor i rzeczoną już lodówkę.

Ma też pod dostatkiem towarów w naszych czasach deficytowych, z których najważniejsze to święty spokój, piękny widok…

  

… i poczucie wolności. W swoim domku na górze kalwarii jest samowystarczalny i może se tam siedzieć od rana do wieczora popijając głarapo. Do miasta nie musi wybierać się wcale a gdyby mu ktoś próbował mu wchodzić w kabałę to maczetą bez łeb i po sprawie.

Szczęście ma pan Alfonso, że żyje w Kolumbii, i to w prowincji, która słynie z bitności i zamiłowania do wolności (jak już kiedyś wspominałem na łamach tego, pożal się Boże, bloga, do niedawna nie było tu policji, bo gdzieś w latach 70-tych czy 80-tych policjant ‘nadużył władzy’ zabijając lokalnego chłopa, za co Santanderianos zrewanżowali się napaścią na posterunek, w której zginęło kilku mundurowych a reszta salwowała się ucieczką). Gdyby żył w kraju tzw. cywilizowanym to po pierwsze GUS czy inny Ełrostat stwierdziłby, że statystycznie powinien już dawno umrzeć z głodu a zerowy dochód nie wystarczyłby na kupno statystycznego sznura żeby się na nim statystycznie powiesić. Po drugie SS (od ‘Służby Socjalne’) odebrałoby mu dzieci, którym nie moógłby zapewnić minimum socjalnego (zerowy dochód per dziecko nie starczyłby nawet na wykupienie obiadów w szkole). Po trzecie, profesor Środa nakazałaby Donii Alfonso opuścić męża nieudacznika a po czwarte i ostatnie pan Alfonso stanąłby przed problemem natury egzystencjalnej – szczyt góry to żaden adres a to w połączeniu z brakiem zarejestrowanej działalności, pracy, konta w banku, czy chociażby rejestracji w urzędzie dla bezrobotnych strąciłoby go w urzędniczą otchłań.

  


Mimo tak przerażających danych statystycznych i mojego dość skrzywionego opisu, Don Alfonso nie jest żulem spod budki z piwem. Wręcz przeciwnie, wraz z przemiłą połowicą są członkami jednej z najbardziej wpływowych rodzin w rejonie i są darzeni szacunkiem, o którym przeciętny zjadacz medialnej papki może tylko pomarzyć. Po prostu, takie zycie mu w zupełności wystarcza. Życie wolne od wielu niepotrzebnych dóbr materialnych a co za tym idzie, wolne także od wielu utrapień współczesnego świata.

Skąd mi się ostatnio wzięło na wspomnienia z wizyty u Don Alfonso? A no w zeszły łikend przebywaliśmy w Hastings i coś mnie podkusiło żeby włączyć telewizor (w domu przestaliśmy oglądać i płacić abonament). Moim przemęczonym oczom (tym razem nie z przepicia, ale o tym w następnym odcinku) ukazał się mniej więcej taki oko filmik – oto koleś przy śniadaniu odwraca się do kamery i mówi, że nie interesuje go polityka. ‘Ach tak?’ powiada narratorka ‘a przecież polityka wpływa na: stopy procentowe, ceny żywności, benzyny, mieszkań, ubrań i wibratorów, na to jak smakują jego płatki śniadaniowe, na to czego uczyć się bedą jego dzieci, czy będzie miał pracę, czy zalegalizują jego związek z gołębiem pocztowym, czy będą fundusze na refunacje operacji powiększenia penis…’ itd. itp. Prasnąłem z całej siły pilotem w telewizor (dobrze że nie trafiłem). W konfrontacji z tak perfidną promocją łajdactwa, jakim jest angażowanie się w politykę, zacząłem się zastanawiać czy w razie czego istnieją jeszcze możliwości ucieczki. Na razie uciekłem w nieczytanie gazet (oprócz prasy fachowej potrzebnej mi do wykonywania pracy oraz wiadomości ze świata), ale jak każdy potencjalny terrorysta chciałem sobie przygotować scenariusz na wypadek potrzeby fizycznej ucieczki z tego grajdoła, w którym polityka chce decydować czy mam się podcierać do siedmiu czy do czternastu. I stąd przypomniała mi się sąsiedzka wizyta u Don Alfonsa.

Na szczęście są jeszcze miejsca na tym świecie, w których można oddychać pełną piersią i nie żyć pod butem państwa opiekuńczego. Miejsca, gdzie człowiek sam decyduje czy weźmie dzisiaj prysznic czy poczeka do następnego tygodnia. Miejsca, w których można olać dochodowy, VAT na żywność czy akcyzę na gorzałę. Dziękuję Stwórcy, że moją piekniejszą połówkę zrzucił dessantem w takie właśnie miejsce. Jak nas cywilizacja za bardzo zacznie uwierać, będzie się można przenieść w jej rodzinne strony i założyć partyzantkę. Tylko, że wtedy nie będzie już miłego Anarcha. Będzie Kurtz.

  


I tym optymistycznym akcjentem kłaniam się na dzisiaj. Na koniec, jak zwykle od lat, muzyczka ku pokrzepieniu serc.

PS. Ogłaszam konkurs na najfajniejszą nazwę dla mojej partyzantki. Zwycięzca dostanie nagrodę.