Mit drugi – Infrastruktura

Na Wyspach rozwolnienie. Nie dość że pada to jeszcze pracownicy metra postanowili zastrajkować bo nie podoba im się, że ludzie kupują bilety w automatach a nie w kasie. Sam jestem przeciwnikiem postępu i automatyzacji i lobbuję w pracy, żeby zamiast parkingu i stojaków na rowery wybudowali stajnie, żebym mógł dojeżdżać konno, ale w przypadku metra opowiadam się za automatami. Jak się raz przemogłem i poszedłem do kasy zapytać o bilety to pan bileter na mnie nakrzyczał. Co prawda było to w Paryżu a nie w bLondynie ale proletariusze wszystkich krajów są tacy sami – złączeni we wspólną świadomość – Plorg, na której wzorowali się twórcy Star Treka tworząc Borga. Ciągle tylko gniewają się to na pasażerów to na nie-rząd (co prawda na nie-rząd gniewam się i ja ale z zupełnie innych niż Plorg powodów).

Na nie-rząd gniewają się też mieszkańcy terenów zalewowych. Przez padające od dłuższego czasu deszcze i szalejące sztormy tereny te zalała, znana już od dawna Czirokezom Znadwisły, wielka woda. Brytyjscy podwodzianie są wściekli bo pan CaMoron nie pobudował kanałów podwodziowych i nie pogłębił rzek a tym samym nie uratował ich dobytku przed zalaniem. W sumie powinienem się cieszyć, że i Prole i podwodzianie wzięli nie-rząd na przysłowiowe dwa baty. Niestety elementarne poczucie uczciwości, które mimo upływu czasu jeszcze w jakimś stopniu we mnie pozostało nie pozwala mi obwiniać nie-rządu za to, że ktoś się podbudował na terenie zalewowym i (o dziwo!) zalało mu chatę. Nie trzeba kończyć podstawówki, żeby wiedzieć, że terminem ‘teren zalewowy’ nie nazywa się miejsc, w których Franciszek Dolas przygotowywał swoją słynną potrawę tylko dla takich, które zalewa woda gdy popada trochę więcej niż zwykle. Równie dobrze można by obwiniać rzymskich senatorów za to co Pan Wezuwiusz zrobił z Pompejami.

Jako panaceum na swoje problemy podwodzianie planują użyć państwowego aparatu represji żeby odebrać pieniądze mojemu bliźniemu by przeznaczyć je na zawracanie rzeki kijem, czyli stworzyć system chroniący tereny zalewowe przed zalewem. Pan Cameron, ponieważ nie o jego pieniądze chodzi, oświadczył, że udzielając pomocy podwodzianom nie będzie patrzył na pieniądze.

I tu dochodzimy do mitu drugiego, czyli roli państwa w budowie infrastruktury.

Prześledźmy więc jak robili to pionierzy na zachodnich pustkowiach Ameryki Północnej?

W drugiej połowie XIX wieku, na tereny Wielkiej Pustyni Amerykańskiej jak w owych czasach nazywano równiny na zachód od 100. południka zaczęli napływać pierwsi osadnicy. Co prawda urzędnicy rządowi, wizytujący te tereny przejazdem na wybrzeże Pacyfiku, pisali że ‘te piaszczyste, równiny nie nadają się do zamieszkania a klimat nie pozwala na uprawę czegokolwiek. Emigracja w te tereny powinna być stanowczo odradzana’ ale dziewiętnastowieczni śmiałkowie lekce sobie ważyli dictum rządu. W przeciwieństwie do urzędników państwowych widzieli bowiem w tych piaszczystych ziemiach potencjał.

Brak wody może być równie trudnym problemem do rozwiązania jak jej nadmiar. Poza tym, od nadmiaru wody jeszcze nikt nie umarł (wszak człowiek składa się z nadmiaru wody, chyba że jest Amerykaninem i składa się z nadmiaru tłuszczu lub, jak Obama, nadmiaru słońca) a od jej braku i owszem.  Cóż więc mogli uczynić pionierzy? Domagać się od rządu budowy systemów irygacyjnych? Modlitwy o deszcz (jak to kiedyś miało miejsce w pewnej bajkowej krainie nad Wisłą)?

Nie. Śmiałków szukających szczęścia na odludziu cechował zdrowy brak zaufania do instytucji państwa. Uciekli przecież z biednej i zamordystycznej Europy do Ameryki, która oferowała wolność. Dla ciekawostki podam, choć wszyscy wiemy czym się to skończyło, że głównym motorem ruchu patriotów w Bostonie (Synów Wolności) była grupa ‘Mechaników’ zwanych także Libery Boys, którzy byli zatwardziałymi anarchistami. Dziś ludziom się wydaje, że patriota musi popierać państwo. Bostońscy patrioci popierali wolność jednostki i zwalczali państwo jako takie (nie wszyscy oczywiście). Tak więc brak zaufania do państwa miał się we wczesnych latach Stanów zarówno Zjednoczonych i Skonfederowanych bardzo dobrze. Wróćmy jednak do meritum. Osadnicy na terenach pustynnych musieli więc sami ustalić zasady gry. Pierwej, stworzyli podstawy prawne, na których postanowili oprzeć gospodarkę wodną. Zasady były proste – kto pierwszy znalazł źródło wody, miał do niej ekskluzywne prawo i mógł zadecydować o skierowaniu wody w dowolnym kierunku i użyciu jej w dowolnym celu. Prawo zakładało też, że właściciel mógł swobodnie handlować prawami dostępu do wody, tak więc w interesie właściciela było to, żeby wodę skierować nie tylko na swoją ziemię, ale np. też na ziemię sąsiada, który płaciłby mu za dostęp.

Wielu widziało w handlu wodą złoty interes. Woda na pustyni jest przecież niemal tak cenna jak złoto, a może nawet platyna. Problem jednak polegał na tym, że prywatny kapitał nie ma do dyspozycji aparatu przymusu. Jeśli powiedzmy nawodniliśmy ziemie sąsiada, i chcemy puścić kanał dalej bo domagają się tego kolejni farmerzy, ktoś wiedziony chciwością może stanąć okoniem i  nie zgodzić się, by kanał irygacyjny przechodził przez jego ziemię. Jak wiemy chłop żywemu nie przepuści a w prywatnych relacjach międzyludzkich nie mamy możliwości wywłaszczenia. Jak ktoś zażąda miliona dolarów (nie robaczywych) za metr kwadratowy pustyni to nie możemy mu go odebrać siłą argumentując, że z chciwości blokuje postęp. Aby uniknąć tego ryzyka farmerzy, górnicy, właściciele bydła czy zwykli przedsiębiorcy, chcący zarobić na handlu wodą, z różnym powodzeniem tworzyli wspólnoty, spółki, spółdzielnie czy inne instytucje.

Na przykład, 50 niemieckich osadników założyło spółkę akcyjną ($750 za akcje), która zakupiła ranczo San Juan Cajon de Santa Ana po cenie dwa dolary za akr (około 4,000 m2). Spółka wybudowała system irygacji, który wzięła w zarząd a ziemię, żeby nie posądzać nikogo o przekupstwo i faworyzowanie kolesi, rozlosowano między właścicieli.

Niektórzy bogatsi przedsiębiorcy kupowali połacie ziemi za bezcen, nawadniali je, po czym z zyskiem sprzedawali osadnikom. Niektórzy, mniej zamożni, formowali spółki, które kupowały prawa do wody od innych spółek. Duży sukces odnosiły też wspólnoty religijne, w szczególności Mormoni, którzy osiedli w Salt Lake City w 1847. W 1848 nawodnili 5,000 akrów (ok. 20 km2) by w 1865 dysponować systemem irygacji pokrywającym 607 km2. Czasem rolnicy tworzyli spółdzielnie, aby wyeliminować ryzyko efektu gapowicza (np. kiedy ci, których ziemie leżały na początku kanału irygacyjnego, nie chcieli się składać na jego utrzymanie). Spółdzielnie, dzieląc zysk między członków eliminowały to ryzyko bo w interesie wszystkich była maksymalizacja zysku.

Żeby za bardzo nie przynudzać przytoczmy liczby, bo one nie kłamią. Pierwsi osadnicy zaczęli napływać na te tereny około lat 50-tych XIX wieku. Do 1890 roku nawodnili 3,631,381 akrów (1,469,565 hektarów) w stanach Montana, Wyoming, Nevada, Utah, Colorado, Arizona i Nowy Meksyk. Do 1902 roku, kiedy państwo postanowiło pochylić się nad problemem farmera i zająć się budową systemów irygacyjnych, prywatny kapitał zdążył nawodnić 3,591,616 hektarów. W 1910 pierwsze państwowe projekty zaczęły wchodzić w życie. Państwowy system objął powierzchnię 230,086 hektarów (w tym samym roku powierzchnia nawodniona prywatnymi systemami liczyła już 5,445,755 hektarów) by w 1950 roku wzrosnąć do 2,306,704 hektarów (w porównaniu z 7,757,408 hektarami zasilanymi przez prywatne systemy). Należy tutaj wspomieć na marginesie o wielkich projektach epoki F.D. Rosenfelda, m.in. o zaporze Hoovera, budowa której kosztowała życie 112 robotników, pochłonęła ogromne środki i zdewastowała środowisko (o micie ochrony środowiska będzie kiedy indziej) ale mimo to nie zmieniła układu sił na korzyść państwa. Liczby nie kłamią. W 50 lat, kiedy prywatny kapitał musiał konkurować z państwem, które do swojej dyspozycji miało aparat przemocy do ściągania podatków i wywłaszczania ludzi, to prywatny kapitał, oparty na zasadzie dobrowolności umów, zbudował infrastrukturę nawadniającą znacznie większy obszar niż państwo.

A nie samymi irygacjami człowiek żyje. Każdy z nas oglądał serial o Doktor Kłin. Każdy z nas śliniąc się obficie rozbierał oczami wyobraźni Jane Seymour wziąć ją do wozy zaprzęgnięte w wołu, ruszyć na prerię i rzucić Indianom na pożarcie. Wbrew temu co wiemy z filmów Świętego Wzwodu (Holly Wood) i jak wspomniałem we wcześniejszym wpisie, na szlaku rzadko dochodziło do konfliktów z Indianami. Emigranci respektowali prawa Indian do ich własności a Indianie szybko nauczyli się o potrzebach Bladych Twarzy. Kwitł więc handel zwierzętami pociągowymi, narzędziami, Indianie przeprawiali osadników przez rzeki itp. itd. Mało kto jednak wie, że osadnicy, by ułatwić sobie życie, zaoszczędzić, lub zarobić pieniądze, budowali drogi i mosty (czyli coś, na czym obecnie zarania państwo). I znów, nie mając do dyspozycji instytucji wywłaszczenia, wszystko musiało się opierać na dobrowolności, choć jak się okazuje, w tamtych czasach ludzie starali się, by droga przebiegała przez ich ziemie. Ameryka pokryta została siecią prywatnych dróg, za przejazd którymi pobierano opłaty. Na przykład, w latach 1845-1846 Samuel Barlow zbudował 145 kilometrowy odcinek drogi przez Góry Kaskadowe. Opłata za przejazd wynosiła 5 dolarów od wozu (na autostradkę Kraków-Katowice wozów nie wpuszczają!) o 10 centów od sztuki bydła. Innym przykładem może być przeprawa Wolf Creek, gdzie Indianie zaczęli sobie liczyć 5 dolarów za przeprawę. O obliczu tak wygórowanej ceny, osadnicy w krótkim czasie wybudowali na rzece cztery mosty konkurujące ze sobą jakością i ceną. Teraz, gdybym chciał sobie zbudować most na Wiśle, urzędnik w wydziale nadzoru budowlanego pewnie spadłby ze stołka i trafiłby w stanie szoku do szpitala. Ciekawe co by zrobił fiskus gdybym zaczął pobierać myto jak ten pan w czarnej zbroi.

W dzisiejszych czasach zwykłym śmiertelnikom w głowie się nie mieści, że dawniej budowano prywatnie i zarabiano na czymś czego dziś, jak nam wmawiają politycy, rynek by nie rozwiązał bo się nie opłaca. Dziś państwo ma praktycznie wyłączność na budowę infrastruktury. Nie tylko ze względów finansowych (jak państwowe kontrakty windują ceny wszyscy wiedza) ale i prawnych. Bo nawet gdybym wykupił od rolników i kościoła pas ziemi ciągnący się z Krakowa do Gdańska, to nigdy nie dostałbym potrzebnych zezwoleń na budowę zwykłej drogi, o autostradzie nie wspominając. Państwo dysponuje więc dziś nie tylko monopolem na przemoc, ale i na budowę infrastruktury, co często kończy się tragicznie dla podatnika, prywatnej własności i środowiska.

No to tyle na dzisiaj, zapraszam do wysłuchania muzyczki na dobranodz.