Kolumbia – cz. VI smakowitych wspomień z podróży

Uffff!

Trochę Cię ostatnio zaniedbałem, szanowny czytelniku. Ostatni tydzień nie należał do zbyt płodnych. Moja impotencja twórcza spowodowana była faktem wysiadywania kota i pilnowania domu dla rodziców mojego najlepsiejszego brytyjskiego kumpla, którzy wybrali się na wakacje do Francji. Kot strasznie się łasił co powodowało u mnie łzawienie oczu i glutospad z nosa. Na domiar złego komputer, który miałem do dyspozycji przez ten tydzień był chyba starszy ode mnie. Wszelkie próby zalogowania na bloga kończyły się zawieszaniem systemu (udało mi się to obejść) a wstawianie polskich czcionek było mordęgą (nie udało mi się tego obejść). Stąd jeno jeden tekst i to tylko dlatego, że przygotowałem go w piątek przed przeprowadzką (ten co mi się nie podobał i nie opulikowałem go w piątek). Same tylko zmiany ulepszające (lub pogarszające, zależnie od gustu) jakość wpisu zajęły mi więcej czasu niż jego napisanie… No ale już żem jest nazad!

No to jadymy. Ostatnio żarliśmy różne dania mięsne. Zapytasz zapewne, szanowny czytelniku, ‘a co z zupami? Co oni tam zup nie mają?’. ‘Mają!’ odpowiem Ci głośno a ślinka natychmiastowo zacznie mi ciec z ust na myśl o ichnich zupkach. Nie jestem co prawda fanem zup – zazwyczaj od razu przechodzę do dania głównego. Zamiast zapychać się zupą, mogę skonsumować więcej mięcha.
Na nieszczęście, podobnie jak polska, kolumbijska kuchnia dysponuje kilkoma pysznymi zupami, którymi zapycham się jak głupi i potem nie mogę zjeść tyle tamalów, mojarrow, czy bandeja paisów ile bym chciał. Zupy, które najbardziej przypadły mi do gustu to (w kolejności w jakiej jadłem):

Mute – Zupka kukurydziana. Bardzo dobra, robi się ja z kukurydzy, raciczek świnki, sosu hogao (typowo kolumbijski sos robiony z cebuli, pomyrdołów, z dodatkami różnych przypraw – w każdym domu może to być inna mieszanka), oregano, tymianku, szałwi, soli i pieprzu. Z całej zupki najlepsza jest kukurydza i mięsko.
Mute wygląda tak (muchas gacias a http://www.cocinavino.com, oczywiście nie rozyspuje się niczego dooko
ła talerza, ale strona o temacie kulinarnym musiała sobie zrobić zdjęcie stylizowane):

  

Caldo de Costilla – Obok ajiaco jest to moja ulubiona zupa. Ile to razy ratowała mi życie w potrzebie! Caldo jest bowiem cudowną zupą, której efekty możemy znaleźć w Biblii. Zbawiciel wlał ją w usta św. Łazarzowi dzięki czemu Łazarz zmatwychwstał. Jednym z uczniów Chrystusa był pewien kolumbijski włóczęga, który podpatrzył jak Pan przygotowywał Caldo. Zanotował wszystko skrzętnie i zaniósł swojemu ludowi. Caldo nazywane jest również ‘levantamuertos’ czyli ‘budzicielka umarłych’. Nie raz się zdarzało że po nocnych libacjach alkoholowych następnego ranka, kiedy dokonywałem żywota, zanim jeszcze wyzionąłem ducha, moja zbawicielka żona wlewała mi w usta Caldo, ratując mi tym samym życie jak ongiś Jezus Łazarzowi (chodzą słuchy, że Łazarz starał się później poznać sekret świętej zupy, łaził za Zbawicielem i łaził, zakradał się i podpatrywał, ale jedyne co udało mu się odkryć to łazanki… też dobre). Caldo de Costilla oznacza rosół z żeberek. Robi się ją z żeberek wołowych, ziemniaków i kolendry. Moim zdaniem to caldo a nie ambrozja była pita na Olimpie przez bogów greckich. Pycha!
Caldo wygląda tak (za uprzejmością wikipedii):

  

A tu pan naucza jak się ją robi: http://www.youtube.com/watch?v=i1LYPWZ1GUQ

Ajiaco – kolejne cudo, robione z dwóch lub trzech rodzajów ziemniorów (nie wiem jakich ale cały wic polega na tym, że jedne ziemniaczki są tak delikatne, że rozpuszczają się w zupie zagęszczając ją, a drugie są twarde i się nie rozpuszczają (takie ziemniaki machos!). Można dodać też trzecie, delikatniejsze od drugich ale nie rozpuszczające się w zupie – rozpuszczają się ino te pierwsze). Do zupy wrzuca się kawałki kurczaka (z kością) i kukurydzy (z kolbą), a także (rany boskie, co to jest?!) żółtlicę drobnokwiatową. Zupkę podaje się zazwyczaj ze śmietanką, kaparkami i awokado. Pycha! Obok caldo jest to moja ulubiona zupa.
Ajiaco wygląda tak (znów dziękuję wiki):

  

A tu pan mówi ja się ją robi: http://www.youtube.com/watch?v=uunlgOCp-vI

Tak więc liznęliśmy, łyknęliśmy i gryznelismy już kilka dań g
łównych i zupek… Jeśli nadal jesteśmy głodni proponuję, szanowny czytelniku, dopchać się przekąskami.
Oprócz pan de yuca i pan de bono istnieje bowiem w Kolumbi multum różnych przekąsek, i zakąsek, ma
łych dużych, słodkich, gorzkich kwaśnych i jakich tam sobie tylko zapragniesz. Ile owoców i jaki ich smak nie idzie policzyć i opisać, owoce musisz sobie popróbować sam (moim zdaniem, z racji klimatu, mają bardziej wyrazisty smak niż nasze sprowadzane w stanie niedojrzałym i dojrzewajaće w jakichś tam komorach gazowych).

Do moich ulubionych przekąsek, za którymi zawsze uronię łzę w samolocie powrotnym, należą:

Almojábana – według wikipedii przekąska ta pochodzi z Bogoty (tak jak bajgiel z Krakowa), i jest typowa dla większości krajów Ameryki Południowej… Jest to rodzaj bułeczki na bazie mąki kukurydzianej, zawierającej ser. To, czy almo
jábana rzeczywiście pochodzi z Bogoty jest kwestią dyskusyjną – jej nazwa pochodzi od arabskiego słowa ‘almugábbana’ co oznacza ‘mieszanina ze serem’. Skoro tedy przekąska pochodzi z Bogoty po co nazywali ją z arabskiego?
A
lmojábana wygląda tak (dziękuję wiki ze to, że fotografowała to co ja jeno kosztowałem):
  

Empanadas
– Są to dalecy krewni naszych pierogów. Różnią się rodzajem ciasta, które jest bardziej chlebowe i chrupkie od naszego.  Emapanady nadziewane są mieszanką mięsa i warzyw lub serem. Lub wszystkim naraz. Można je smażyć lub piec. Pycha! Ja polewam jeszcze farsz sokiem z limonki lub cytryny i wracam z Kolumbii grubszy o 10 kilo (zawsze dokładnie mnie przeszukują, pewnie dlatego, że wyjeżdżam większy niż przyjeżdża
łem i myślą, że coś przemycam). Nie znalazłem zdjęć empanad podobnych do tych, które jadłem, ale tutaj pani Kolumbijka pokazuje jak się je robi: http://www.youtube.com/watch?v=jWnOOz3imck

Mazorca – czyli kukurydza – kto by pomyślał, że i kukurydzę będą mieć inną. Żona zawsze narzekała, że nie może w Europie znaleźć normalnej kukurydzy. Ja tam zawsze myślałem, że to my mamy normalną kukurydze. Czasem z bratem zrywaliśmy kilka kolb, które rosły nad Rudawą w miejscu, w którym z dziadkiem łowiliśmy ryby… Prosto z pola – naturalną, słodką, żółciutką… Okazuje się, że w Kolumbii kukurydza wcale nie jest słodka. Ma smak bardziej słony, tak więc nie trzeba jej solić. Nie gotuje się jej tylko smaży na patelni (zazwyczaj z jajkami) lub grilluje. Można na mieście zamówić kukurydzę z grilla.

Buñuelos – Nazywam je ‘kulkami rozkoszy’. Pyszne i cholernie tuczące. Jest to rodzaj ciasta, uformowanego w niewielkie kulki (
robi się je z ciasta drożdżowego i białego sera). Kulki ciasta wrzuca się na głęboki olej, w wyniku czego zwiększają swój rozmiar. Podobno buñuelos są popularne nie tylko w Ameryce Łacińskiej ale i na Filipinach. Moja koleżanka (Filipinka z Irlandii mieszkająca w Anglii) z pracy bardzo je sobie chwali – mówi, że nie ma umiaru w ich jedzeniu… nie wiem tylko, czemu ma tak idealną figurę… Ja po świętach w Kolumbii sam wyglądałem jak buñuelo, czyli mniej więcej tak (i to nie jak ten nadgryziony a ten w całości… Muchas gracias a wiki):

  


Okej Se
ñor, respetable lector, zapchaliśmy się przekąskami, pora na deser. Deserów jest multum, ja z uporem wartym lepszej sprawy obżerałem się tym:

Bocadillo – nie wiem jak to opisać. Wygląda to trochę jak galaretka, choć twardsza i bardziej zwarta. Robi się ją z cukru i guavy (owocu gruszli, czymkolwiek by ona nie była). Osobiście lubię mieszać bocadillo z arequipe.
Bocadillos sprzedaje się najczęściej w takiej postaci (zawinięte w liść, ale oczywiście tych najlepszych które jadłem (z paskiem arequipe w środku) nie znalazłem na sieci, obiecuję zrobić zdjęcie jak pojadę następnym razem do Kolumbii):

   

Arequipe – Słodka masa robiona ze skondensowanego mleka. I znowu – nie mam umiaru! Przez przylotem do Kolumbii zawsze co najmniej przez dwa miesiące daję sobie wycisk na siłowni, żeby zrzucić na zapas to co mi przybędzie podczas wizyty w tym pięknym kraju. Arequipe – mega słodkie – mega pyszne – wygląda tak (wiki):

  

Ach pyszności pyszności. Nic tylko by człowiek jadł i jadł i pił i pił. Wyznam Ci, szanowny czytelniku pewną tajemnicę. Odkryłem, że polskie żarcie bardzo idealnie komponuje się z kolumbijskim. Niby kuchnie z dwóch różnych światów, odległych o jakieś 10,000 kilometrów od siebie a tu wszystko co przywiozłem z Kolumbii mieszaliśmy z naszymi tradycyjnymi potrawami. Na przykład, kiedy mam czas i chcę żonie zrobić przyjemność, kupuję platano z lokalnego sklepu karaibskiego, i przygotowuję je ze sznyclami. Bocadillos jedliśmy w Polsce na deser a w Kolumbii piliśmy aperitif polską gorzałą. Dziś weekend, więc stronię od polityki, ale skoro potrawy z tak odległych kultur mogą się ze sobą doskonale komponować, może tedy człowiekowi, rozumnej przecież istocie, się to kiedys uda… Może przestaniemy się, za przeproszeniem, napieprzać ze względu na pochodzenie, religię, czy kolor skóry (przecież ze skóry robimy chicharrón).

I tym optymistycznym kęsem zakończę dzisiejszy temat. Miłego trawienia! 

Na koniec tradycyjnie muzyczka – a że sobota to nastrój imprezowy – pasa me la botella (czyli podaj flaszkę) – może nie kolumbijskie (nie wiem) ale swego czasu HIT NUMBER ONE in Colombia: http://www.youtube.com/watch?v=GlwCNsAbyUU&feature=related

A ponieważ 31 Sierpnia i Młotnia to podobno dzień bloga to ja tym samym bezinteresownie zachęcam do czytania blogów do których linki znajdują się też po lewej stronie. W szczególności:

Ritter des Licht – konserwatywny chrześcijański wegetarianin. Najlepszy blog prowadzony przez wegetarianina na wschód, zachód, północ i południe od rzeki Pecos! Buuuuuahahahahhahahaha!!!! I pisz Pan coś, panie wegetarianin, bo ostatnio się zapuściłeś! Ile można czekać na nowy wpis!

 

Kasztanowa Krowa czyli Maja, piękniejsza połówka wegetarianina, prosto z naszych pięknych górecek! Tematy niezwiązane z polityką i dobrze! Nie sądziłem, że taka artystyczna dusza. Zawsze zapewnia spokój mojej duszy, choć nie mogę jej tego wyznać w komentarzach, bo musiałbym se utworzyć konto na guglu.


Maria Dora – Chyba nie musze polecać bo jest to jeden z najpopularniejszyc blogów na onecie. Bardzo ciekawe teksty, mimo, że często się różnimy co do szczegółów (ale w nich tkwi diabeł, specjalnie siejący niezgodę, która zgodnie z przysłowiem – rujnuje – dlatego ja się z panią Marią nie kłócę).


Tierra Latina – chyba nie musze polecać, bo znasz go, szanowny czytelniku z gazety wybiórczej, która opublikowała jego tekst o Cejrowskim, który oglosił emigrację do Ekwadoru. To on oznajmił mi radosną nowinę, że nie potrzebuję już wizy do Kolumbii. Huzzah!


Jacek Sierpiński i Adam Walczyk – blogi odpowiednio libertariański i minarchistyczny. Obaj panowie są lepiej oczytani w temacie i znają się na rzeczy (ja nawet nie wiedziałem co to jest dokładnie libertarianizm i minarchizm – musiałem se sprawdzić na wiki – ja sam biorę rzeczy na mój prosty chłopski rozum).

And last but not least:
Ewa Kulak – Pani fachowo podchodzi do tematyki Kolumbii bo tam żyje i zna język. Ja tam tylko bywam i nie gawariu po hiszpańsku więc piszę co mi się wydaje że pamiętam i że zrozumiałem. Jak chcesz, szanowny czytelniku informacji z pierwszej ręki – zapraszam do Pani Ewy.

Ufff! No to ja idę spać! Dobranoc i milej niedzieli!

Arrr! Arrr! Arrr!

Heeeeeeeeeeeeeeeeeeeeej! Piratem być to morowa jest rzecz!

Heeeeeeeeeeeeeeeeeeeeej! Za burtę braciszka i cześć!

Co za dzień. Wysiaduję kumplowi kota, a jak się okazuje, na koty jestem uczulony. W związku z tym gluty bezustannie ciekną mi z nosa na klawiaturę, przez co ślizgają mi się paluchy i o błędy nie trudno. Tak się poświęcam dla przyjaciół… No i dla Ciebie, szanowny czytelniku, wszak jesteśmy przyjaciołami, nieprawdaż?

Dziś prawdziwych piratów już nie ma. Mianem piratów określa się zazwyczaj smarkaczy kopiujących sobie gry. Pożyczają sobie kasety czy dyskietki i zamiast kupować gry leganie w Mapasofcie (za jakieś 100,000 złotych) przegrywają psubraty od siebie (za Ziobro złotych)! Teraz, kiedy

atarynki zaopatrzone są w systemy turbo, na takiej kasecie może się zmieścić zestaw nawet 20 gier! A jak kaseta jest dwustronna?! Przynajmniej ze 40! 40 gier za darmo?! To nie po sportowemu!

Ja tam już za stary jestem, żeby grać, ale pamiętam jak chodzilimśmy z bratem na Kościuszki w celu zakupienia joysticków i zestawów gier! A potem: kaseta do magetofonu – włączyć komputer trzymając ‘start’ i ‘option’ – nacisnąć ‘play’ na magnetofonie i ‘return’ na klawiaturze. Jeśli będziesz kiedyś grać, szanowny czytel

niku, w Ghostbustersów to wpisz się jako ‘Herbie’ i podaj nr konta: 05250624 – dostaniesz na start $100,000. Ach… Stare dobre czasy. Ech! Dziś prawdziwych komputerów już nie ma…

Wróćmy jednak do piratów. W Polsce słowo ‘pirat’ tak się zdezwuowuwy… zdezynfekawu… zdewuowa… tak straciło na znaczeniu, że oznacza już tylko pryszczatego młodzika ściągającego muzykę z sieci. W Polsce nie znajdziesz już ludzi wywieszających dumnie Wesołego Rogera a następnie przystępujących do grabieży i gwałtów (a jak tu

nie gwałcić skoro przerażony tłum drze się w niebogłosy ‘gwałtu! rety!’? Nie wiem co to są ‘rety’ ale wiem o co chodzi jak kto woła ‘gwałtu’ – ja nigdy człowieka nie zostawiam w potrzebie…).

Na szczęście na Polsce świat się nie kończy (niektórzy uważają nawet, że Polska to jego pępek… dla mnie na przykład Kraków to pępek a Tatry to wzgórek łonowy. Czym tedy jest Słowacja?). Gdzieś na ostrych krawędziach naszego globu piraci wciąż budzą grozę paląc. gwałcąc i rabując! Zgodnie z mottem dzisiejszego dnia

(piratem być to morowa jest rzecz) dzielne zuchy sieją zamęt na zamętnych wodach Nigerii, Singapuru, Bangladeszu, czy Morza Południowo-Chińskiego! Arrr arrr arrr!!!

Jak zatelegrafował mi Dzienny Telegraf, w zeszłą środę somalijscy korsarze napadli i zdobyli trzy jednostki handlowe pływające pod banderami Iranu, Japonii i Malezji. W zeszły czwartek natomiast, ich łupem padł niemiecki kontenerowiec. Sukcesy kamratów zanipokoiły społeczność międzynarodową, która w odpowiedzi wysłała (w czynie społecznym, m

a się rozumieć) do Zatoki Adeńskiej okręt wojenny.

Jakem pirat powiadam Ci, szanowny czytelniku, żaden okręt, nawet eskadra galleonów, nic tu nie wskórają. Somalijscy bukanierzy używają małych, szybkich i trudnych do wykrycia łodzi. Uzbrojeni w broń maszynową i wyrzutnie granatów, poczynają sobie jak chcą z tchórzliwymi załogami statków handlowych a tchórzliwe korporacje, do których należą statki, bez szemrania płacą okup. Perpetum mobile! Okręt wojenny może sobie za przeproszeniem… a zresztą! Sam się pew

nie domyślasz, szanowny czytelniku, co sobie może zrobić… Może piratom skoczyć na fali!

Of course – nad sprawą z troską pochylają się (powstań!) Narody Zjednoczone (siadaj!) i ich zjednoczeni politycy. Przez Zatokę Adeńską płyną bowiem transporty ropy z Zatoki Perskiej. Ja też kiedyś miałem problemy z zatokami (z ropą zresztą tyż) więc świetnie rozumiem pana Noela Choonga z Miedzynarodowego Urzędu Morskiego, który powiada że ONZ jest jedyną organizacją mogącą zapobiec problemowi piractwa.

Jednakże ja tam jestem prosty anarch i wszelkie organizacje to dla mnie twory zbyt skomplikowane, żebym pojął zasady ich działania. Od kiedy nauczyłem się liczyć – liczę na siebie. Mój problem z zatokami rozwiązać musiałem sam (tzn. po prawdzie to rodzice go za mnie rozw

iązali, ale bez mojej współpracy by się nie obeszło). Wątpię, żeby piraci przestraszyli się załogi wzywającej na pomoc ONZ, lub powołującej się na ostatnie rezolucje. Na piratów najlepszym lekarstwem jest niestety ołów (ten sam, którego posiadanie jest obecnie zakazane). Kiedyś głupie prawo traktowane było z przymrużeniem oka. Nie tak jeszcze dawno temu (bo w drugiej połowie ubiegłego wieku) statki wpływające do portów Maroka czy Alergii, były uzbrojone po zęby. Wszystko przez hobbickich piratów grasujących wtedy po morzu śródziemia, przed którymi trzeba się było jakoś bronić. Co prawda tak w Maroku, jak i w Alergii obecność broni na statku była przestępstwem, ale wtedy jeszcze urzędnicy byli ludźmi a i prawo było dla człowieka a nie dla urzędników. Okrętowe działka przykrywano czym się dało i deklarowano je jako sprzęt sportowy, budowlany czy ogrodniczy (cokowiek!) a urzędnik udawał że wierzy. I tak to se wtedy ludzie radzili, wbrew państwu i wbrew politykom (a przy współpracy urzędników co obecnie brzmi jak bajka nie z tej ziemi). I co? Ilu piratów grasuje obecne po wodach śródziemia??? Poradzilimy se? Poradzili!

A co do ONZ – nawet w sprawie Gruzji nie potrafi zająć stanowiska.

Na koniec – jestem lowelasem – kocham lasy. Kocham też (platonicznie oczywista!) naturę, ptaszki, grzybki (szczególnie te halucynogenne), kotki, pieski i rybki. Gdyby w partii zielonych nie nosili sandałów i nie mieli długich kudłatych włosów – mógłbym być ekologiem. Niestety, sandałów nienawidzę a włosy straciłem w czasie wojny w Afg

anistanie (nie żebym był na wojnie – poprostu proces mojego łysienia zbiegł się z 11 września i późniejszą wojną), tymniemniej, jako niedoszły ekolog, stanowczo i ostro protestuję przeciwko jakimkolwiek próbom pacyfikacji piratów! Wody Zatoki Adeńskiej należą do najczystszych na świecie! Dzięki obecności korsarzy nie wybierają się tam tłumy turystów, żeby podziwiać (i niszczyć) naturę! Jak widzę czym lud pracujący i niepracujący miast, miasteczek i wsi karmi zwierzaki w zoo to wolę, żeby bandy srogich zabijaków grasowały po niektórych rejonach naszej planteki i odstraszały tą ucywilizowaną dzicz.

Przemówiem!

Na koniec radosna piracka piosnka:

http://www.youtube.com/watch?v=jeJpKUQD8Dc

Kolumbia – los wspomnienios de los viajes cz. V

Alem był strudzon niezmiernie w zeszłym tygodniu. Miałem trzy pomysły na wpisy. Napisałem jeden – coś się porobiło z moim połączeniem – nie zapisał się. Napisałem drugi – nie podobał mi się. Napisałem trzeci – też dno. Trza pomyśleć o emeryturze, bo praca nie ma dobrego wpływu na moją szarą komórkę.

No ale nic to! Nareszcie weekend. W niedzielę mamy imprezkę więc będziemy czcić Opoja – zanim to się stanie wypadałoby coś powspominać.

Ostatnio byliśmy przy dobrym kolumijskim żarciu. Muszę przyznać, że kuchnia kolumbijska zaskoczyła mnie. Przed podróżą wyobrażałem sobie, że potrawy z Ameryki Południowej są podawane maniana i że zieje się po nich ogniem z obu stron przewodu pokarmowego. Nic z tego. Syćko na czas i delikatnie przyprawione. Kolumbia to jednak nie Meksyk, mimo, że języki kolumbijski i meksykański brzmią podobnie.  Potrawy kolumbijskie wogóle nie są ostre.

Kontynułułujmy więc, zanim zapomnę o najlepszym:

Tamal – potrawę tą odkryłem dopiero podczas mojej trzeciej podróży. Podczas wigilijnego pobytu na farmie za miastem, teściowa postanowiła, że będziemy robić tamale. ‘Ok’ pomyślałem, ‘fajna sprawa! Będę pomagał w robieniu lokalnego żarcia!’. Niestety nie wiedziałem jeszcze wtedy na co się zapisałem. Ponieważ Kolumbijczycy są bardzo rodzinni i przyjaźni dla wszystkich, jej postanowienie oznaczało, że tamale będą dla:
1. Nas;
2. Szeroko pojętej rodziny;
3. Sąsiadów w Bogocie;
4. Lokalnych ludzi mieszkających w okolicach farmy.
Nie wiem ile zrobiliśmy tych tamalów, straciłem rachubę gdzieś tak koło setki. Żeby zobrazować Ci, szanowny czytelniku, moje męki, pozwól, że opiszę Ci jak robi się tamala. Spojrz na to zdjęcie:

 

Cała idea fix polega na tym, że bierze się liść planato (czyli palmy, czy co to tam jest, na której rosną platanos), liście trzeba położyć na moment na piecu, żeby je podgrzać (jeśli będziesz kiedyś uczestniczył, szanowny czytelniku, w robieniu tamali, uważaj na sok z liści, jak ci kapnie na ubranie to nie dopierzesz plamy jaka powstanie gracias a sok de palma). Kiedy już liść jest gotowy, wrzucamy do niego to co widzisz na stole: mięcho (kurczak lub wieprzowinka lub oba, w naszym przypadku kurczak który jeszcze rano biegał sobie nieświadomy po podwórzu), czosnek, marchefka, cicierzyca pospolita (nie miałem pojęcia jak to się nazywa, sprawdziłem w wikipedii na potrzeby tego tekstu), dwa rodzaje cebuli, pietruszkę i taką żółtą masę uzyskiwaną z kukurydzy (widoczna w prawie gotowym tamalu u góry zdjęcia). Kiedy wszystko już jest w liściu, trzeba go zawiązać sznurkiem. Tamal gotowy do wsadzenia do gara leży u dołu stołu. W całym tym procesie ja byłem sznurkowym. Ponieważ był to mój debiut bardzo się przejąłem tym odpowiedzialnym zadaniem – źle zawiązany liść może się otworzyć a jego zawartość wypaść. Dlatego obwiązywałem tamale najlepiej jak potrafiłem co z kolei spowodowało, że kiedy skończyliśmy, żona spojrzała na moje zakrawione paluchy i zakrzyknęła z przerażeniem: ‘Czemu nic nie powiedziałeś?’. Wytłumaczyłem jej, że ja twardy jestem i nie będę robił z siebie widowiska. Nie mogłem potem przez tydzień dłubać w nosie.
Następnym etapem w życiu tamala jest jego ugotowanie. Z racji ich hurtowej ilości i spartańskich warunków panujących na farmie, trafiają one do specjalnego ogromnego gara, w ktorym ustawia się konstrukcję z cegieł, pod cegły trafia woda a na cegły nasze tamale. W normalnych okolicznościach (ilościach) wystarczyłby garnek do gotowania na parze, ale nie na farmie, gdzie woda z rzeki, żarcie trzeba sobie samemu zebrać lub ubić a następnie upiec na wolnym ogniu. Nie na farmie, gdzie człowiek czuje się jakby się cofnął w czasie. Gdzie nie ma radia i telewizji, nie ma cywilizacji, każdy ma giwerę i maczetę a najwygodniejszym i najszybszym środkiem transportu jest koń (o farmie napiszę przy innej okazji). Na farmie się żyje!
Tamale gotują się całą noc i od czasu do czasu trzeba wstawać żeby uzupełnić stan wody.
Nie wiem, czy to dlatego, że poświęciłem im część siebie, mojej krwawicy, czy może ze względu na ich niepowtarzalny smak – tamale są moją najulubieńszą potrawą kolumbijską. Od pierwszego dnia świąt aż do naszego wyjazdu osiem dni później na śniadanie i na kolację jadłem tamala! W Polsce jestem znany jako Anarch, ale w Kolumbii znany jestem jako Señor Tamal.

Mojarra (czyt. moharra) – rybka żyjąca zarówno w morzu jak i w wodzie słodkiej. Istnieją różne sposoby przyrządzania, ale ja od początku jadłem smażoną i tak mi już zostało. Ryby uwielbiam, niezależnie od gatunku i sposobu przygotowania, tak więc nie jestem obiektywny w opisie ich smaku. Dla mnie mojarra jest jedną z najpyszniejszych ryb jakie jadłem. A jadłem je na farmie, na Llanos, w Bogocie, w Girardot, w Zona Cafetera. Wszędzie gdzie ktoś ma bajorko czy jeziorko z hodowlą ryb, można być pewnym, że będzie miał mojarrę. Mojarrą karmi sie tak:

   

A mojarrę karmi się tak:

[onet_player v1=”4T4qRn0034″ v2=”” v3=”” v4=”752904″]


Bandeja paisa
– Jeśli chcesz zjeść dużo i tanio, polecam to typowo kolumbijskie danie. Wywodzi się podobno z rejonów Antioquii, ale dostepne było w każdym zajeździe w jakim się zatrzymywaliśmy. Być może bandeja jest poprostu tak dużym daniem, być może jestem taki kochany, że lokalni kucharze ładowali mi żarcie od serca, łopatą na talerz, ale jeszcze nigdy nie udało mi się jej dokończyć. Raz nawet zamówiliśmy jedną na dwóch a i tak czułem się po niej jak kobieta w ciąży wymagająca cesarskiego cięcia. Tak więc jednym daniem za jakieś 5-10 złotych wyżywić można co najmniej dwie osoby. Ba więcej! Wg wikipedii Bandeja paisa zawiera w sobie około 1500-1800 kalorii, czyli dzienną dawkę dla osób o siedzącym trybie życia! Skład tej potrawy różni się zależnie od regionu ale podstawowe składniki powinny zawierać: czerwoną fasolę, wołowinkę (zazwyczaj zmieloną i ‘sproszkowaną’),  chicharrón (patrz poniżej), ryż, chorizo (kiełbasę wieprzową), jajko sadzone i arepę. Do tego wszystkiego dorzuca się słodkie platano i avocado… Chyba tylko Homer Simpson mógły się zmierzyć z tą potrawą (courtesy of travelblog.org):

  


Chicharrón – skóra wieprzka smażona na głębokim oleju. Mmmm… zdrowo i dietetycznie! H
łe hłe! Nie jest takie złe jakby się wydawało, ale wolałem nie przesadzać bowiem nazywają to tutaj ‘zawał serca z opóźninym zapłonem’.

  


I na koniec, żeby zakończyć mocnym akcentem:

Hormiga culona – czyli ‘mrówka dupiata’ czyli ‘mrówka z dużą dupą’. Pamiętam to jak dziś – siedzimy sobie w domu popijamy piwko i nagle teściowa przynosi wielki słój pełen orzeszków. Już zaczerpnąłem garść i miałem ładować do jamy usntej, kiedy żona ostrzegła mnie, że to nie są orzeszki, i żebym się im lepiej przyjrzał. ‘Orzesz ku…’ pomyślałem, ‘to nie orzeszki! To jakieś pędraki! Spisek!!!’. Po dżentelmeńsku odmówiłem, ale sprawdziłem, gdzie teściowa chowa słoik. Powracałem do tego miejsca przy kilku okazjach, bijąc się z myślami. Kusiła mnie egzotyczność mrówek, ale żołądek gniewnie burczał, że nie dopuści mrówek do swojego wnętrza. Nie mogłem się przemóc… aż pewnego dnia urządziliśmy imprezkę w domu. Po kilku kieliszkach zalzajera, przeszedłem do konsumpcji lokalnego piwa. ‘Do piwka zawsze dobre są jakieś czpisy albo orzeszki’ pomyślałem… ‘Orzesz ku…! Jestem już na tyle ubzdryngolony, że żołądek nawet się nie skapnie!’. Pobieżyłem do kuchni, zagarnąłem kilka mrówczych dupencji i władowałem sobie do gęby. Żołądek nawet się nie zorientował. Mróweczki były słonawe, jak czipsy czy popcorn. Idealna alternatywa do piwa. Zdrowsza! Jak czytam na wiki, analizy dupków mrówków przeprowadzone w Santander wykazały, że są bardzo odżywcze, bogate w białka a ubogie w tłuszcze nasycone. Muszę przyznać, że od tego czasu mróweczki towarzyszyły mi do piwka aż skończył się słoik. Mrówki żywe wyglądają tak (ale chłopi, którzy je zbierają i przygotowują odrywają główki i skrzydełka, tak więc do konsumenta trafiają tylko wielkie dupy. Podziękowania dla Discovery Channel):

 

I tym dupiatym akcentem zakończę ten dupiaty tekst!

Smacznego!

A tutaj video jak pan robi arepę: http://www.youtube.com/watch?v=QWDetf6LuRk&feature=related

A tutaj tradycyjnie muzyczka:
http://www.youtube.com/watch?v=bQAcLtV6kIk

Cysorz to ma klawe życie!

‘Na co mi takie ministerstwo?’ pomyślałem, ‘Człowiek płaci składki a nawet cesarki na życzenie nie dostanie?! Skandal!’.

‘Tą panią trzeba wyKopacz!’ zaburczał gniewnie mój brzuch, o którym to ja i tylko ja mam prawo decydować!

Oglądałem niedawno jakiś film dokumentalny o tym, jak facet zaszedł w ciążę. Gościu wyglądał jak Szwarcenegger (jak kiedyś zrobią film fabularny oparty na faktach autentycznych zaprezentowanych w tym dokumencie, Arnie będzie się idealnie nadawał na odtwórcę), miał mięśnie twarde jak stal, krzepę, głęboki męski głos, a i tak jak przyszedł czas porodu, zwijał się z bólu i poddał się cesarce… Na marginesie (społecznym) – chirurg wyglądał jak Danny de Vito!

Skoro taki twardziel nie miał jaj, żeby rodzić w sposób naturalny to jak ja, człek delikatny i wrażliwy na ból, mam sobie z tym poradzić? Żądam prawa do cersarki!!! To moje prawo jako mężczyzny!

Syn Stwórcy powiedział kiedyś, że cesarki należą się tylko cesarzom (ciekawe czy cesarzowym też?). ‘Oddajcie cesarzowi!’ zarzyknął, ‘Co?’ odkrzynkęła przysłuchująca się gawiedź, ‘Cersarkę!’ odparł. Było to niespełna 2000 lat temu. W tamtych czasach nie było jeszcze demokracji, cesarz był suwerenem i z racji tego przysługiwało mu prawo cesarki… i pierwszej nocy (którego to prawa jeszcze nie ogarnąłem swoim rozumem). Obecnie w większości krajów, w tym w Polsce, panuje (powstań!) demokracja (siadaj!), tak więc to lud jest suwerenem. A skoro lud to i ja jako jego mimowolny członek. No to z tego miejsca, jako członek, na stojąco (stojący członek), i twardo (twardy członek) domagam się prawa do cesarki, cesarzowej i – skoro już tak twardo stoję – prawa pierwszej nocy!!!

Co prawda obecnie mieszkam na Wyspach a moje potomstwo i tak urodzi się Ameryce Południwej, gdzie nie tylko można sobie zażyczyć cięcie, ale i pewnie grupę Marjaczich, żeby zagrała dzieciaczkowi na dzień dobry, ale chodzi mi o zasadę. Nikt nie może kobiecie (a czasem i mężczyźnie) nakazywać w jaki sposób ma rodzić. Pani minister argumentuje, że jakieś cesarskie ciecie są niebezpieczne dla kobiet. Ale czy poród sam w sobie nie jest niebezpieczny? Ja tam jeszcze nie rodziłem (choć czasami, w klozecie, czułem się jakbym rodził… nie będę się tutaj publicznie wypowiadał na takie tematy) ale oglądałem dużo filmów i czytałem wiele gazet i zdarza się czasem, że kobieta, lub dziecko (lub kobieta i dziecko) zemrze, przy porodzie. Niezależnie od tego czy jest on naturalny czy nie. Dlatego wydaje mi się, że jeśli ktoś decyduje się na podjęcie tego (ojca) rydzyka i zachodzi w ciążę, powinien sobie też decydować o tym jak chce dostarczyć dziecko na świat. Niech do matki należy decyzja czy chce urodzić polityka (wtedy, jak beduinka, kuca przed namiotem, bądź chałpą, łapiąc kawał kija wbitego w ziemie i czekaja aż przyszły polityk upadnie na głowę – stąd potem biorą się wszystkie te genialne pomysły), czy może chce urodzić drugiego Phelbsa (poród w wodzie), naturystę (poród naturalny) czy cysorza… I nic pani wyKopacz do tego.

Oczywiście w moim idealnym świecie nie byłoby wogóle ministerstwa zdrowia. Ono akurat psuje zdrowie zamiast się o nie troszczyć. Ono tworzy problemy, stawiając biurokrację przez życiem ludzkim. W moim idealnym świecie każdy mógłby sobie pójść do lekarza i prywatnie (bądź jeśli chce się ubezpieczać to z ubezpieczenia) opłacić sobie dowolną terapię. Szybko łatwo i przyjemnie (no chyba że chodziłoby o kastrację, co przyjemne pewnikiem nie jest). No ale nie żyjemy w świecie moich majaków a w rzeczywistej rzeczywistości – kolejny zakaz w imię ‘bezpieczeństwa’ (a w moim mniemaniu z powodu pieniędzy, których brak) zrodził się w głowach liberalnych ponoć polityczków. I kolejna okazja dla lekarzy, żeby sobie dorobić na boku.

Na koniec, krótki filmik o niebezpieczeństwach czychających na człowieka w jego krótkim życiu – ze specjalną dedykacją dla polityków troszczących się o nasze bezpieczeństwo. A ja przyjmuję zakłady, która z przedstawionych w filmie czynności, lub sytuacji będzię wkrótce zakazana:
http://www.youtube.com/watch?v=U4bcarn9CPo

Podatki podatki – jak zedrzeć z Ciebie ostatnie gatki…

…i jak uwalić w miarę sensowny pomysł…

Dziś jestem zły! Rozpoczął się kolejny tydzień więc nerwy mam jak postronki. Z tej postronki i z tamtej postronki wszystko mnie irytuje. Jak to w poniedziałek. Dlatego sięgnąwszy dzisiaj po Daily Telegraph postanowiłem przeglądnąć jedynie rubrykę plotkarską coby się dowiedzieć jak tam życe się osobiście gwiazom i gwiazdeczkom. Już miałem otworzyć gazetkę na odpowiedniej stonce gdy nagle tzw. ‘nieubłagany palec’ kujnął mnie w oko. ‘Ożesz ty’ pomyślałem, ‘czyżby moja ręka znowu stała się zła?’. Już miałem przystąpić do pacyfikacji niesubordynowanej kończyny, kiedy nagle doznałem oświecenia (a może odrodzenia, baroku lub rokokoko?) – przecież Anarch nie plotkuje! Uffff! O mały włos!
Co tu począć? Trudna rada! Wydarłem plotkarskie stony i wywaliłem do śmieci, żeby mnie nie kusiły i zwróciłem me zmęczone gały ku wieściom z kraju i zagranicy.

Moją uwagę przykuła pewna wiadomość dotycząca opłat za korzystanie z dróg. Na początku chcę jeszcze raz zaznaczyć (jeśli jest to pierwszy tekst na tym blogu, jaki masz nieszczęście, szanowny czytelniku, czytać), że nienawidzę podatków wszelkiej maści i przeznaczenia. Uważam że jest to przymusowe zdzierstwo. Może kiedyś rozwinę temat mojej zwierzęcej nienawiści do danin na rzecz państwa oraz moje teorie na temat alternatywnych rozwiązań, ale na pewno nie teraz (w tej kwestii jeszcze nie doznałem wystarczającego oświecenia – za krótki staż na klozecie). Natomiast uważam, że moje pieniądze mogą być marnowane mniej lub bardziej racjonalnie. Mogą na ten przykład iść na PKP i górników (a także dolinników i równinników), jak w kraju przodków, a mogą iść na Eurostar i TGV, jak na Wyspach i we Francji (z centrum Lądka du Paryża w 2 i pół godziny i z Paryża 200km do Vendome w 40 minet). Tak więc można marnować moją kasę tak, żebym i ja miał z tego korzyść i przyjemność, a nie tylko pewne grupy interesu (dlaczego interes pana górnika czy pana kolejorza ma być większy od mojego? Wszak sajz dazynt meter!).

No nie ważne, przejdźmy do rzeczy. NieRząd brytyjski, jeszcze za czasów miłościwie nam wtedy panującego Toniego Blaira wymyślił że kierowcy powinni wnosić opłaty drogowe w zależności od przejechanych kilometrów. Pomysł moim zdaniem całkiem sensowny. Wiecej użytkujesz, więcej płacisz. Z takiego założenia wychodzi każdy normalnie myślący człek, a nawet taki troglodyta jak ja. Jeśli piję więcej wódki, płacę panu monopolowemu więcej niż abstynent, który nie płaci nic czy ktoś kto pije tylko od święta. Tak więc logicznym wydaje się pomysł, żeby tchórzliwi kierowcy (czy jak to się teraz politycznie poprawnie mówi: nie-dzielni kierowcy), którzy jeżdzą tylko w niedzielę płacili mniej od kierowców, którzy nawet do wychodka jadą samochodem.
Obecnie w ośmiu hrabstwach Anglii rząd przeprowadza testy systemu. W samochodach zamontowane są ‘czarne skrzynki’ a system satelitarny namierza i oblicza na bieżąco ilość przejechanych mil.
Pomysłowi sprzeciwiają się konserwatyści, którzy wychodzą z bardzo konserwatywnego założenia, że każdy powinien płacić po równo. Tak na marginesie – nie sprzeciwiają się zapewne dla idei tylko dla głosów. Kiedy bowiem Blair wpadł na pomysł wprowadzenia tego systemu 1.8 miliona obywateli i obywatelek zebrało się w kupę i podpisało petycję sprzeciwiającą się zamiarom nierządu. Tak więc to nie w trosce o nas Torysi tak się sprzeciwiają a w trosce o nasze kreski… no, nie moje bo ja jako barbarzyńca, jak dzieci i ryby, głosu nie mam.
No, ale kij tam z Torysami, niech ich gęś kopnie, wróćmy do tych co u władzy.
NieRząd jak to nierząd wszystko potrafi spektakularnie spartolić. Tak oto spece z Ministerstwa Transportu wyliczyli, że w nowym systemie opłata od mili może wynieśc nawet 1.3 funtów z wizerunkiem Elżbiety II (a być może za niedługo z wizerunkiem Karola??? Jezu! Apokalipsa! Takich pieniędzy do rąk nie wezmę, będą mi musieli płacić wodą ognistą i paciorkami).
Obecnie podatek drogowy (oprócz podatku w cenie benzyny) wynosi maksymalnie 400 funtów (a jeśli samochód emituje odpowiednią ilośc dwutlenku wyngla, podatek może wynieść Ziobro funtów). Czyli od 0 do 400… i podobno są to jedne z najwyższych podatków w Europie. Tak sobie wyliczyłem w pamięci (więc mogę się mylić) ale w nowym systemie osoba przejeżdżająca 10,000 mil (około 16,000km) rocznie, zapłaci 13,000 funtów szterlingów!!! Jesus Maria y José!!! Niezły przeskok.
W artykule piszą, że z pomysłu wprowadzenia nowego systemu bardziej cieszy się Ministerstwo Finansów (Treasury) od Ministerstwa Transportu. Ciekawe czemu? Idę też o zakład, że obecne podatki w cenie benzyny tudzież wszytek innek nie zostaną zniesione.
Tak więc wjedzie nam nowa opłata, która zabije nasze portfele i zapewni terrorystom więcej mięcha do wysadzenia w transporcie publicznym. Tak w
łaśnie niszczy się w oczach ludu pracującego racjonalne rozwiązania – wprowadza się sensowny pomysł a wykonuje się go w sposób tragiczny w skutkach.

Ja tam i tak samochodu na razie nie kupuję, a jak przyjdzie co do czego, mogę do pracy dojeżdżać konno. Dla mnie będzie to frajda bo na kuniu jeździć lubię a tak będę miał pretekst to zakupu zwierza (na razie żona się buntuje bo nie mamy go niby gdzie trzymać)
. Wymuszę na pracodawcy zamianę mojego miejsca parkingowego na mini stajnię i wio koniku! Tak rząd wprowadzając nowy system funduje nam powrót do przeszłości. Arriba arriba andele andele!!! Tak se będę jeździł do roboty: http://www.youtube.com/watch?v=GOTiyfDM2hs

Adios amigos!

A skoro już jesteśmy przy koniach to proszę bardzo na koniec muzyczka: http://www.youtube.com/watch?v=8ex-Md6oU9o

Kolumbia – wspomnienia z podróży cz. IV

Ach! Weekend! Chleb i Igrzyska. Kiedy to piszę mamy już cztery medale. Jeden złoty, dwa srebrne i jeden brązowy. Dwa medale zdobyte przez kraj przodków i dwa przez kraj tyłków (które będą mieć podwójne obywatelstwo).

A skoro weekend to pora kontynuować moje nudne opowieści.

Wciąż jesteśmy w Bogocie…
Monserrate jest idealnym punktem widokowym, ale nie jedynym. Z okna naszego mieszkania mamy widok na górę co La Calera się zowie. Na zboczu góry zalega wielki kamol a na nim namalowany orzełek (ale nie polski). Na górze leży miasteczko o tej samej nazwie (La Calera, nie orzełek), do którego jednak się nie wybraliśmy, bo w 2002 miejsce to miało złą sławę (podobno porywali – z tego co wiem obecnie jest już bezpiecznie, bogatsi Bogotańczycy kupują tam sobie farmy w celach rekreacyjnych a odlegle jedynie o 9km miasteczko pełni funkcję dormitorium dla bogatszych rodzin pracujących w stolycy). Ale do piewszej peaje (bramki na drodze, gdzie należy opłacić dalszy przejazd) było bezpiecznie, więc się wybraliśmy.
Z Monserrate można podziwiać widok na centrum i południe, północ przesłonięta jest górą. Z La Calera widać głównie północną część miasta (czyli tą bogatszą). Przy głazie z orzełkiem zrobiono mirador (punkt widokowy) gdzie można sobie usiąść, golnąć piwko i podziwiać widoki, ewentualnie oglądać sobie przejeżdżające masywne ciężąrkówki, wspinające się na górę (mirador jest zaraz przy drodze). W nocy La Calera mieni się róznymi kolorami. Mieszczą się bowiem na niej imprezownie, do których piękne Latynoski i jurni Latynosi idą sobie potańczyć salsę, merenguę i vallenato a także upoić się na umór zalzajerem aguardiente. Ponieważ na rynku salsy moje akcje stoją bardzo słabo, nie odwiedziłem żadnego z tych przybytków. Nie mogę więc nic w tej kwestii polecić, ale żona mówiła mi, że generalnie tamtejsze lokale są ‘w porzo’. Dobra muzyka, dobry standard, dobre towarzystwo.
Ze swojej strony, z La Calery, mogę polecić piekarnię położoną za zakrętem zaraz przed pierwszą peaje. Sprzedają tam przednie pan de yuca. Tak więc, szanowny czytelniku, zakup sobie pół kilo pan de yuca, sześciopak Brava lub Club Colombia, do popicia i skieruj się na mirador. Nie wiem jak Ty, ale ja uwielbiam widoki. W takich miejscach mogę spędzieć cały dzień gapiąc się i gapiąc… I żrąc.

Widok z La Calera wygląda tak: http://www.youtube.com/watch?v=mYo1ZTU3a0A&feature=related

Żarło i pićko
Zostawmy na chwilę cały ten miejski zgiełk. Siedzimy na La Calera żrąc i pijąc. Wymieniłem już na łamach tego bloga kilka produktów i potraw, które nie są spotykane na polskich stołach. Wypadałoby więc pogawędzić trochę o tym co w Kolumbii się je i czym się popija.
Ponieważ mamy weekend i oddajemy cześć Opojowi proponuję zacząć od rzeczy najważniejszej – alkoholu.

Zalzajer: Aguardiente – kolumbijska gorzała. Aguardiente nie ma takiej mocy jak nasza wóda (ma średnio 10% mniej alkoholu) ale jest tak samo zdradliwa. Na moje szczęście, nie znoszę anyżu, którego smak ma aguardiente tak więc nigdy nie upiłem się tym alkoholem. Popijałem go jedynie w celach zdrowotnych i tylko pod presją grupy. Każdy departament sprawuje kontrolę nad produkcją agaurdiente w swoich granicach. Zależnie od departamentu zmieniają się więc naklejki na butelkach (lub kartonach – aguardiente można zakupić w tetrapaku) a także stężenie anyżu (niewątpliwie koszmarem byłoby dla mnie gdybyśmy wybrali się do Huila gdzie produkują zalzajer ‘Doble Anis’ (podwójny anyż!!!). Na szczęście w Bogocie najpopularniejszy jest lokalny ‘Nectar’, który ma normalne stężenie anyżu. Z tej podróży przywiozłem do Polski właśnie flaszkę Nectaru – do tej pory stoi napoczęta, nikt nie ma odwagi dokończyć…
Żona mówi, że najlepsza jest ta:

  

Rum – nie jestem amarotem rumu. Pamiętam, że zawsze wracając z Austrii kupowaliśmy 80% Stroh’a, którego używaliśmy do dodawania aromatów do ciast i czego tam jeszcze… w zimie kapeczkę do herbaty. Moja przygoda z rumem zaczęła się na dobre w Kolumbii. Odkryłem tam Ron Viejo de Caldas. Stary rum z Caldas dostępny jest w sprzedaży na kilku etapach jego życia. Można kupić trzyletni, pięcioletni czy ośmioletni (może są i starsze ale nie szukałem więc nie wiem) – im starszy tym droższy. Ponieważ nie jestem jakimś tam snobem, w zupełności zadowalam się trzyletnim – idę o zakład że można się nim ubzdryngolić tak samo skutecznie jak pięcio- czy ośmioletnim. Znawcy na internecie piszą, że z racji bogatego i wyszukanego smaku ron viejo należy pić czysty, bez żanych dodatków. Zgodzę się, że jest to jeden z niewielu trunków powyżej 30%, który tolerowany jest przez moje kubeczki smakowe, ale ja i tak wolę mieszać do z colą – nadaje jej ten niepowtarzalny smak 🙂

   

Guarapo – trunek dla odważnych, wytwarzany z trzciny cukrowej, o dziwnym żółtawym kolorze i ciekawym smaku. Napitek ten wytwarzany jest w domowych warunkach przez więsniaków z rejonów andyjskich. Ja piłem go w małym miasteczku w departamentcie Santander, w domu pewnego sprzedawcy krów. Z tego co wiem produkcja guarapo jest zwalczana przez władze, które w sojuszu z producentami piwa wprowadziły regulacje zakazujące producji i sprzedaży tego alkoholu, ze względu na ‘niehigieniczne’ warunki produkcji i rzekomą ‘toksyczność’ trunku. Nie zmienia to faktu, że akurat w Sandander jest to lokalna specjalność, na tej samej zasadzie co nasza łącka śliwowica. Powszechnie dostępne i tanie, mordercze dla wątroby. Wypiłem cały kubek i nie czułem się źle.

Piwko – jeśli chodzi o piwo, granice mojej tolerancji są bardzo rozległe. Dlatego wszystkie kolumbijskie browary mi smakowały. Ubzdyngoliłem się takimi markami jak Club Colombia, Aguilla, Costeña czy Brava. Piwo jak piwo, smakuje piwnie.

  

Skoro mamy już co pić, weźmy się za żarło.
Carne – kolumbijska krowa (znaczy się carne po hiszpańsku oznacza mięso co w praktyce w Kolumbii oznacza krowę). Mniam! Kolumbijczycy są bardzo dumni ze zwojego mięsa. Nie doprawiają go za bardzo, żeby nie traciło naturalnego smaku. Po stokach Santander czy po równinach Llanos chodzą tysiące krów, które żrą i żrą. Nie jakąś tam karmę dla krów czy mączkę mięsno-kostną jeno to samo co ich prehistoryczna przodkini – prakrowa – najzwyklejszą trawę. Polecam wyprawę na Llanos, gdzie można zjeść mięsko, które mogliśmy widzieć dzień wczęsniej jak sobie radośnie hasało po pastwisku myśląc jak ten indyk o niedzieli (a w sobotę łeb mu scięli). Carne a la llanera to najprostsza a zarazem najsmaczniejsza potrawa z krówki. Kawały mięcha trafiają na ogień po czym podawane są w formie krwistej na talerz. Bez dodatków. Do popicia polecam zimny browar (im zimiejszy tym lepiej bo Llanos to bardzo gorący rejon).

  

Patacon/platano – patacones to placki z platano. Można je usmażyć i podawać do mięsa z pewnym sosem (ajo), którego nie jadam bo zawiera kolendrę, której nie lubię. Można je też ubić na bardzo płasko, upiec w oleju i podawać z czym tylko dusza zapragnie (zazwyczaj z serem i mięchem). Platano to krewniak banana. W zasadzie wygląda jak przerośnięty banan z tą różnicą że nie można go jeść bez uprzedniego upieczenia (lub ugotowania) bo może wywołać sensacje żołądkowe. Patacones robi się z zielonego platano, czyli niedojrzałego. W tym stadium ma ono smak lekko słonawy. Kroimy je na plasterki, lub ubijamy na placek i smażymy. Talarki platano to idealna alternatywa dla frytek. Kiedy nasza roślina zaczyna dojrzewać żółknie i robi się coraz słodsza. W końcowym, najsłodszym, etapie dojrzewania platano jest brązowe, miękkie i intensywnie pachnie. Banana już byśmy wyrzcili, ale platano jeszcze nadaje się do jedzenia i jest pyszne.

 

Arepa – kolejny dodatek do mięcha, ale można ją też jeść samą. Jest to placek kukurydziany, robiony na grillu lub na oleju. W środku zawiera syr, który na ogniu się rozpuszcza i nadaje arepie smak, gęstość i soczystość. Bez sera arepa jest sucha. Rodzaje arepy różnią się zależnie od departamentu, my najlepsze jedliśmy w domu lub od sprzedawców smażących arepy przy drogach departamentu Santander. Arepa jest mniam mniam! Acha, ‘arepa’ może być też określeniem pewnej kobiecej części ciała, więc lepiej nie używać tego słowa nierozważnie (jak, np. ‘chcę twojej arepy’!), można źle skończyć.

Yuca – zwana również maniokiem. Daleki krewny naszego ziemniora. Wg mojej teorii Krzysztof Kolumb przywiózł ziemniaki do nowego świata a one już tam zmutowały i tak powstała yuca. Oczywiście mogę się mylić. Podobnie jak kartofle, yucę można ugotować, można ją podawać rozgniecioną, lub smażoną. Naważniejsze jest to, że yuca smakuje mi bardziej od ziemniaka. Smak ma podobny, ale ma coś ekstra, czego nie potrafię określić. Może konsystencja bulwy i jej twardość sprawiają, że nie rozpaćkuje mi się w ustach jak nasz miękki ziemniaczek. Nie żebym nie lubił ziemniaków, ale yucę lubię bardziej.

I tak doszliśmy do wspomnienego przeze mnie pan de yuca, czyli cheba z yuci, zakup którego poleciłem podczas pobytu na La Calera.
Pan de yuca to wypiek w kształcie bułeczki lub rogalika. Robi się go z mąki z yuci, syra, mleka, jajków, masła i soli. Mniamuśny! Smak trochę słonawy a trochę serowy. Oczywiście najlepsze są proso z pieca. Takie jadłem właśnie na La Calera oraz przy drodze z Bogoty do Bucaramangi – nad doliną jakby żywcem wziętej z reklamy Milki stoi zajazd w którym sprzedają pan de yuca i pan de bono (podobne w smaku – szczerze pisząc nie wiem jaka jest różnica między pan de yuca a pan de bono). Wypieki popija się świeżą kolumbijską kawą. Zajazd nazywa się Colfrance i ma francuskich właścicieli, więc jeśli coś pokręciłem z lokalizacją, pytaj, szanowny czytelniku, o Colfrance i żabojadów.

Na tym nie kończy się lista kolumbijskich specjałów, które chcę opisać. Planuję kontynuować ten wątek w przyszłym tygodniu. Niestety od tego całego pisania o jedzeniu od jakichś 30 minut kiszki grają mi coraz głośniejszego marsza. Tak więc na tym zakończę ten smakowity wątek.

Adios!

A na koniec – oto dlaczego nie chodzę na kolumbijskie potańcówki – jak ja mam do tego tańczyć???
http://www.youtube.com/watch?v=d-iCb40RvfE

Rewolucję czas zacząć & wielka ucieczka

Kolejny znojny tydzień dobiega końca. W polityce polą się tyki ale ponieważ już wybiegłem z pracy i rozpocząłem obrządki na cześć Opoja – dla mnie tydzień pracy i umartwiania polityką się zakończył. Niech na całym świecie wojna… i tak dalej.

Jeśli przybiły Cię, szanowny czytelniku, wydarzenia ostatniego tygodnia, mam dla Ciebie dwie wesołe wiadomości z pola walki o wolność dla kurczaków oraz innych bestyj chodzących po tym padole. Tak na margnesie społecznym – wiadomości te znalazłem przypadkiem. W całym zgiełku medialnym na temat jednej z wielu wojen jakie toczą się na naszej pięknej planecie o mały włos byłbym je przeoczył. Być może wszystkie te wojny są po to, żeby odwrócić moją uwagę od spraw ważnych. Na szczęście ja czuwam w dzień i w nocy (wszak wróg nie śpi). Na odległych stronach Metro Newspaper (brukowca wliczanego w cenę biletu na pociąg, który co rano wesoło stukocząc zabiera mnie do miejsca, w którym ja niewesoło zgrzytam zębami i zarabiam śmieszne pieniądze) znalazłem dwie napawające nadzieją wiadomości!

Pamiętasz, szanowny czytelniku, mój tekst o niewolikurczaków na farmach Tesco? Obiecałem, że będę trzymał rękę na pulsie i na bieżąco informował Cię o wydarzeniach z frontu walki o wolność tych szlachetnych ptaków. Oto, jak donosi tabloid, we Włoszech kurczaki same podjęły walkę! Pani Lucia Pisani, gospodyni z miasteczka Frosinone, zachciało się fanaberii! Zamiast tradycyjnego makaronu postanowiła ugotować kuraka. Nastroiła więc garnek z wodą, zaostrzyła narzędzie zbrodni i zwrociła się w kierunku upatrzonej ofiary z zamiarem dekapitacji. Ha! Głupia kobieta niedoceniła jednak potęgi kurczaka oraz jego ptasiego umysłu (określenie ‘ptasi móżdżek’ nie wzięło się ot tak bez żadnego powodu. Jak wiemy – im mniejszy mózg tym mniej głupoty się w nim mieści, tak więc ptaki są z natury bardzo mądrymi zwierzętami). Waleczny ptak pojął wnet co się świeci i w myśl zasady że najlepszą obroną jest atak, podjął desperacką szarżę na Włoszkę! Gazeta szczędzi nam drastyczych opisów, ale najwyraźniej bohaterski kurczak tak odwinął swojej oprawczyni, że ta wpadła do garnka w którym jeszcze parę minut temu chciała go ugotować. W efekcie 35-letnia kobita skończyła z ciężkimi poparzeniami nóg! W artykule nie podają co stało się z kurczakiem, więc wnioskuję że zbiegł ku wolności! Szacun!

Kolejna radosna wieść dotyczy dwóch francuskich krów, które nie życząc sobie skończenia w burżujskim brzuchu (przynajmniej na pewnym etapie, bo przecież nie zostałyby tam na stałe), zwiały z ubojni i kanałami przedzierały w kierunku granicy! Niestety, ostatecznie zostały złapane przez grupę pościgową. Znowu brak informacji, co się z nimi później stało, ale jak znam Francuzów, odwaga krów na pewno im zaimponowała, więc je ułaskawią przerzucając się tym samym na żaby, ostrygi i ślimaki.

Muszę wyznać, że obie wiadomości napawają mnie nadzieją i optymizmem. Zwierzaki powoli się uświadamiają i stawiają opór! Następnym krokiem będzie rewolucja! Albo powstanie! Albo bunt! Albo wszystko to cuzamen do kupy.
Jeśli czytasz ten tekst i tak się sk
łada, że jesteś małpą, kurczakiem, krową albo siekieratką poszukującą/-cym przywódcy, skontaktuj się za mną i wspólnie coś wymyślimy.

Hasta la victoria siempre!

Na koniec naszła mnie taka myśl – skoro kurczak, a nawet krowa potrafią podjąć walkę o wolność, może i dla nas – ludzi i humanoidów – jest jakaś nadzieja?

I tym optymistycznym akcentem zakańczam i zakanszam mój tydzień pracy!

A jeśli jeszcze czujesz się przybity wydarzeniami tygodnia – dla śmiechu proponuję sprawdzić nowy sposób Francuzów na walkę z imigracją: http://fr.youtube.com/watch?v=POySlKRCPpI

Jeśli jeszcze jesteś smutny, to tutaj możesz podglądnąć jak Talibowie grają w karaoke:
http://fr.youtube.com/watch?v=y9Wss0okd08

And last but not least, tradycyjna dedykacja muzyczna – miłego wypoczynku
http://www.youtube.com/watch?v=RRfiddT5-aM

Mecz Gruzja-Rosja i rzeź niewiniątek

Co ja wiem o Gruzji? Mało! Wiem tyle, że leży gdzieś na Kałkazie, że pochodził z niej wujek Stalin, i że ich najsłynniejszy naukowiec – E. Gównowidze – w 1854 roku wynalazł pierwsze szkła kontaktowe. Mąż mojej gruzińskiej przyjaciółki z pracy poinformował mnie ponadto że Gruzja to piękny kraj wart odwiedzenia, więc muszę się tam kiedyś wybrać, odwiedzić dom wuja, zobaczyć prototypy szkieł Gównowidze. Ach! Byłbym zapomniał! No i ich prezio – Sakaszwili, służył w czasie wojny wraz z trzema polskimi pancernymi i jednym niemieckim zdrajcą, niejakim Szarikiem! Prowadził Rudego na 102!

O Rosjanach wiem jeszcze mniej. Pamiętam jedynie jak za młodu ludzie mi opowiadali że jak Ruscy weszli do Polski w 44′ to przez 50 lat wyjść nie mogli… Dopiero jeden Borys po pijaku znalazł drogę do domu i wyprowadzi
ł swój naród niczym ‘ojżesz ty’ Mojżesz. No ale co tu się dziwić? Z tymi wszystkimi remontami dróg i nowymi autostradami, łatwo się u nas pogubić. Ja zawszę gubię się na krakowskim Kazimierzu – zamiast na Plac Żydowski trafiam na jakiś Plac Nowy, zamiast na Stradom trafiam na Stradomską a czasem nawet, przez przypadek, wlezę w Kupa. Ba! Gdyby tylko Kazimierz był taki zagmatwany to bym go omijał szerokim łukiem, ale od jakiegoś czasu nie mogę znaleźć ul. Dzierżynskiego, Koniewa czy Manifestu Lipcowego!!! A to już nie są wąskie poplątane uliczki żydowskiej dzielnicy (żydzi napewno tak je zbudowali na utrapienie Polaków – ot kolejny żydowski spisek) ale główne ulice!!! Nie ma się co dziwić że w plątaninie naszych miast i wiosek zgubili się przybysze ze wschodu.

Ostatnio te dwie, obce mi nacje, poprztykały się o coś i nie schodziły z pierwszych stron gazet. Tylko Rosja, Gruzja, Olimpiada, Rosja, Gruzja, Olimpiada. Skończyło się na tym, że bałem się otworzyć lodówkę. Po nocach śniło mi się, że wyskakuje z niej Grigorij Sakaszwili ze swoim Rudym 102, Gustlik wali mnie kilofem bez łeb, a Janek z Szarikiem szarpią mi nogawki. W moich koszmarach wyskakiwał także Putin, z ktorego wyskakiwał mniejszy Putin, z którego wyskakiwał mniejszy Putin, z którego wyskakiwał mniejszy Putin, z którego wyskakiwał mniejszy Putin i jak już tak powyskakiwali, zaczynali ‘kalinkę’… Już najmniej straszna była chińska sztangistka, która chciała mnie wyrwać na klatę.
Żeby tylko dokuczały mi koszmary… wszak wojna to koszmar więc to zrozumiałe że tak się męczyłem po nocach. O nie! Cierpię psychicznie także w ‘realu’.
Wczoraj jadłem dorsza (mniam!) ale nie mogłem się nim delektować bo cały czas drżałem że mi stanie Osetią w gardle. Mówię Ci, szanowny czytelniku, przez to wszystko jestem kłębkiem nerwów!

Dzięki Bogu (jakkolwiek byśmy go nie nazwali) podobno tumult już się kończy i opada kurz. Mądre głowy wzięły się więc za analizowanie sytuacji.
Ja niestety za głupi jestem na to, żeby mierzyć się z tym kałkaskim węzłem gordyjskim, nawet flaszka żołądkowej gorzkiej ewentualnie cały dzień na klozecie (to właśnie podczas tych czynności przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły) nie pomogą. Próbowałem nawet
siedzieć cały dzień na klozecie z flaszką żołądkowej gorzkiej – jedyne co osiągnąłem to fiknięcie koziołka i pięknego guza na głowie. Ale w głowie wciąż pusto.
W piątek, kiedy odwiedzaliśmy Gruzinkę, która cały dzień była w kontakcie z rodziną w Tibilisi oraz bratem dziennikarzem gdzieś za linią frontu, spytałem się co o tym wszystkim sądzić. Niestety, nawet ona przyznała, że wszystko jest zbyt skomplikowane i nie wie co ma myśleć na ten temat. Najważniejsza dla niej jest rodzina a nie rozgrywki polityczne.

Oczywiście z perspektywy osób zaangażowanych w politykę sytuacja jest bardzo prosta. Ludzie nastawieni pro-rosyjsko bądź anty-amerykańsko powiedzą, że winny wszystkiemu jest ten awanturnik i bandyta, kierowca czołgu z czterech pancernych. Ludzie o sympatiach anty-rosyjskich czy też pro-amerykańskich powiedzą że oczywiście wszystkiemu winne są ‘kacapy’. Łojciec (prać?) Dyrektor czy prezydent Iranu powiedzą, że Władimir Putin to tak naprawdę Lejba Bronsztajn i że jest to kolejny żydowski spisek mający na celu przejęcie władzy nad światem. Barkuje jeszcze tylko Korwina, który stwierdzi, że Gruzini planowali wystrzelić Osetyńców na Marsa a Rosjanie chcięliby wysłać tam Czeczeńców, więc biją się o technologię. Wszystko to możliwe, ale ja jestem prosty kmiotek i nie mam ambicji analizowania i rozwiązywania światowych problemów.

Co przykuło moją uwagę podczas śledzenia wiadomości na temat wymiany ognia i amunicji pomiędzy zainteresowanymi stronami, to piekne wypowiedzi polityków. Jak oni pięknie potrafią mówić! Oczywiście jeśli tłumaczenie wypowiedzi Rosjan i Gruzinów oddają dokładnie to co mówią – bo po radziecku i po gruzińsku ja niestety nicht verstechen (a dlaczego my nie fersztejen? My wszysto fersztejen!).
Panowie politycy z Gruzji i Rosji mówili tak pięknie o ich trosce o niewinnych ludzi, że łzy mi z oczu ciekły. W zasadzie z ich słów mógłbym wyciągnąć wniosek, że pobili się o to kto się lepiej troszczy o niewinnych ludzi. Oba państwa chciały przejąć Osetię, żeby pokazać tambylcom, swoją troskę. Tylko co to za troska? Troska o to kto lepiej pochowa kilka tysięcy ludzi? O to która orkiestra będzie lepiej grać na pogrzebie? Jeśli o taką troskę chodzi to zaczynam rozumieć istotę sprawy – trzeba było najpierw zdobyć ‘materiał’ do pochówku.
Wczoraj w wieczornych wiadomościach (channel 4) dziennikarz rozmawiał z ambasadorem Rosji. Pytał się czemu Rosja nie chce zawiesić brony, skoro proponują to Gruzini. Ambasador ripostował, że Rosja formalnie nie jest stroną konfliktu, wkroczy
ła jedynie, żeby chronić ludność cywilną. Wg. niego formalną stroną konfliktu jest Osetia i to Osetyńcy muszą podpisać zawieszenie brony z Gruzja. Ot z troską o niewiniątka na swoich złotych wargach Rosjanie uczepili się jakiegoś kruczka prawnego, byle tylko kontynuować walkę. Ile cywilów zginęło lub ucierpiało (lub zginęło i ucierpiało) podczas wywiadu z ambasadorem? Za dużo.

Jeśli chodzi o polityków nie zaangażowanych bezpośrednio w konflikt. Ci to dopiero mają gratkę. Zbijają sobie kapitał polityczny, mówiąc mówiąc i jeszcze raz mówiąc. Zero odpowiedzialności a możliwości w bród. Pięknie, ale co z tej gadaniny wynika? Dla niewiniątek nic. Dla polityków? Zawsze można zyskać parę głosów.

Mnie osobiście – prostaczka, który o polityce rozmawia sobie z kolegami przy piwku czy flaszce wina, obchodzi jedynie MOJE życie i MOJA wolność. Nie obchodzi mnie kto mnie w danej chwili uciska oraz jego troska o mnie i piekne słówka.
Jakby ktoś wpakował mi katiuszę czy patriota w chałupę, ewentualnie rozczłonkował się w autobusie zabijając mnie odłamkiem, to mało by mnie obchodziło jak pieknie to uzasadnił. Mało by mnie obchodziła forma pochówku i trzy dni żałoby narodowej, która u nas ostatnio staje się normą. I już na pewno miałbym g
łęboko tam gdzie światło nie dochodzi czy zabił mnie swój czy obcy i z czyjej winy.

Mordercy w białych rękawiczkach poinformowali się o wojnie oglądając otwarcie olimpiady. Oklaskiwali wejście sportowców, podczas gdy z ich winy ginęli w tym samym czasie niewinni ludzie, o których niby się tak troszczą.
Kiedyś świat był sprawiedliwszy. Może nie lepszy, ale sprawiedliwszy. Politycy musieli prowadzić swoich ludzi, ryzykować wraz z nimi i ponosić bezpośrednie konsekwencje swoich czynów. Jak taki król czy minister spartolił to przypłacał głową. Podczas bitwy pod Cr
écy w 1346 roku, król Czech, Jan Luksemburski, prowadząc swoje wojska do boju, miał 50 lat i był ślepy. Kiedy wojska koalicji rozpoczęły odrwót, król Jan krzyknął ‘Nie będzie to, żeby czeski król z pola uciekał!’, i wraz z dwoma rycerzami, którzy go prowadzili, pognał na śmierć szarżując na angielskich łuczników. A jaką odpowiedzialność poniosą Putin czy Sakaszwili? Spotkają się pewnie przy suto zastawionym stole i podpiszą jakieś dokumenty zapewniające o wiecznej przyjaźni i warunkach pokoju, czy co to tam będzie w świetle prawa międzynarodowego. A świat przyklaśnie temu pojednaniu.

Na koniec – liczbę zabitych w tej krótkiej potyczce szacuje się na 2000. Nawet jeśli ta liczba jest zawyżona, to kilku polityków w 5 dni zabiło większą liczbę ludzi niż najwięksi seryjni mordercy przez całe życie. Ted Bundy zabił około 35 osób, Carl Watts około 80 (choć udowodniono mu dwa morderstwa), Kuba Rozpruwacz podejrzewany był o popełnienie 11 morderstw, ale nigdy go nie złapano więc nie wiadomo ile ich było. Seryjni mordercy przerażają ludzi, tymczasem machina państwa w kilka chwil potrafi bezkarnie przerobić więcej ‘mięsa ludzkiego’ niż wszyscy seryjni zwyrodnialcy razem wzięci. Seryjni mordercy zazwyczaj kończą na stryczku (lub w więzieniu) – politycy kończą przy stole negocjacyjnym (no chyba, że dadzą czadu jak Karadzić w Jugosławii czy Niemcy w 39′). A o ofiarach się zapomni, już tam minister edukacji przygotuje odpowiedni program nauczania.

I już na sam koniec trzy dedykacje:

1. Dla Gruzinów, żeby przypomnieli sobie bohaterskie dni ich prezydenta: http://www.youtube.com/watch?v=GeJI_iBlauw&feature=related

2. Dla Rosjan, żeby im smutno nie było:

http://www.youtube.com/watch?v=C_A7Hu0uKNw


3. I specjalna dedykacja dla syćkich polityków, żeby mieli na uwadze:  http://www.youtube.com/watch?v=wHCjM4LuzW8

Jak Anarch Talibów sponsorował.

Pamiętam, lata temu czytałem w wybiórczej wywiad (przeprowadzony chyba przez pana Wojciecha Jagielskiego) z jakimś talibańskim ministrem ds. wspierania religijności i walki z występkiem (nie pamiętam dokładej nazwy tego ministerstwa ale walka z występkiem była na pewno). Ten występek bardzo mnie ubawił. Podobnie jak wypowiedzi pana ministra. Mówił on, między innymi, że ich ludzie ‘chcą być dobrzy i religijni, ale czasem zapominają oddawać czci Bogu, dlatego trzeba ich kijami zaganiać do meczetów’. Takich perełek było w wywiadzie w bród.
Wiem, że komikom trzeba płacić, ale myślałem, że kupując koszerną rozliczyłem się niejako z talibańskim ministrem i narodem afgańskim.
Okazuje się, że nie! Okazuje się, że od jakiegoś czasu opłacam Talibów i nic o tym nie wiem.

Jak donosi Daily Telegraph brytyjski nie-rząd w 2007 roku postanowił przeznaczyć część moich pieniędzy na utworzenie funduszu (rocznie 2 miliony funtów z wizerunkiem Elżbiety II po jednej stonie i Adama Smitha po drugiej) na obsługę programu o dźwięcznej nazwie Tahkim-e-Solh. ‘Wow!’ pomyślałem, ‘Takhim-e-Sohl brzmi fachowo. Musi brzmieć fachowo skoro nic z tego nie rozumiem!’. Jak ktoś używa trudnych, niezrozumiałych słów, musi być ekspertem.
No ale z drugiej strony, lubię wiedzieć na co idzie moja kasa, więc postanowiłem czytać dalej. Otóż program
Tahkim-e-Solh (cokolwiek by to nie znaczyło) ma na celu opłacanie panów Talibów w celu przekonania ich do złożenia broni lub przejścia na stronę aktualnie miłościwie panującego rządu (afgańskiego, ma się rozumieć).
Ponieważ, zgodnie z tym co pisze gazeta, przywódcy w czarnych turbanów dostają nagrodę od każdego nawróconego łebka, ‘rekrutują’ więc lokalnych pastuchów i przekazują ich w ręce wojsk wolnych zachodnich i cywilizowanych krajów (ewentualnie barbarzyńskiego rządu, któremu kraje te pomagają). Oczywiście lokalny wieśniak, któremu nie w głowie wojaczka, nie stanowi żadnego zagrożenia dla nikogo, dlatego można dać mu broń i powiedzieć ‘macie tu kolejnego nawróconego Taliba’. Wieśniak nie zrozumie i się nie dogada a urzędnicy zarządzający programem będą zadowoleni, bo ‘kolejny nawrócony Talib’ jest dowodem na jego skuteczność i zabezpiecza ich egzystenję. Zadowoleni będą też lokalni watażkowie, którzy za pieniądze uzyskane za pastuchów dozbroją swoich fanatyków. Jedynie ja zostanę z uszczuplonym budżetem (nie zabiorę żony do kina!) i pewnym dyskomfortem.
Oto gdybym bezpośrednio wpłacił pieniążki Talibom, trafiłbym albo do Guantanamo albo do Syrii (czy też tajnych więzień ‘si aj-waj ej’ w Polsce), gdzie już by na mnie wymuszono przyznanie się do terroryzmu i zamachu na Światowe Centrum Handlu w Nowym Jorku (mimo że w momencie impaktu siedzia
łem sobie w kiblu i czytałem Dziennik Polski). Natomiast jeśli państwo pod przymusem sięga do mojej kieszeni i z moich ciężko zarobionych pieniędzy, opłaca ekstremistów, których potem zwalcza (i pobiera ode mnie pieniądze, żeby opłacić armię zwalczającą) wszystko jest w porządku! Sytuacja dosyć schizofreniczna – opłacam ludzi tworzących ‘problem’ i opłacam ludzi zwalczających ‘problem’. Perpetum mobile!
I to niby ja jestem nieodpowiedzialny i to za mnie państwo musi w wielu sprawach decydować! Tyle że gdybym sam rozporządzał swoimi pieniędzmi nie opłaci
łbym ani jednych ani drugich. 

Do Talibów nic nie mam.
Ani oni mi ziazi nie zrobili, ani ja im. Nie przeszkadza mi fakt że paru kolesiów w czarnych turbanach biega sobie po afgańskich górach i terroryzuje tamtejszych pastuszków. Nie mój cyrk i nie moje małpy, jeśli mogę się tak wyrazić.
Każdy jest panem we własnym domu, życie sąsiada mnie nie interesuje, a Kabul nawet nie jest po sąsiedzku (nawet w globalnej wiosce leży daleko od mej zagrody). Nie chcę tutaj dyskutować o słuszności wojny w Afganistanie. Po latach obserwacji doszedłem do wniosku, że ludzkość bez wojen się nie obejdzie. Wszak nawet poeta napisał swego czasu – ‘wojenko wojenko cóżeś ty za pani –  gdy ciebie zabraknie zostanie onanizm’. Tak więc wiem, że dopóki istnieje ludzkość dopóty gdzieś na świecie ludzie będą się zdrowo, za przeproszeniem, napieprzać. Ja nie chcę rozstrzygać o ich sporach i nie po to wypruwam sobie żyły, żeby za moje pieniądze ktoś pomagał jakiejkolwiek stronie jakiegokolwiek konfliktu.

Przemówiłem!

A na koniec, żeby wkurzyć przywódców krajów wolnych, tolerancyjnych i cywilizowanych, którzy z mojej kabzy opłacają Talibów (i kto wie kogo jeszcze) a potem ich zwlaczają: http://www.youtube.com/watch?v=b3q3J-_bkOI

A tutaj coś dla frankofonów (parodia rekalmy Budwajzera z ‘dziu ar e donki’ Mr. Buszem: http://www.youtube.com/watch?v=p5wRXxCOGto

Kolumbia – wspomnienia z podróży cz. III

Weekend! Nareszcie! Z upragnieniem go oczekiwałem. Tydzień był męczący. Dobrzy ludzie odchodzili z pracy więc po robocie chodziliiśmy do świątyni Opoja, żeby wypić za błędy i za przyszłość. Nie pamiętam jak trafiałem wieczorami do domu, ale żona musiała mnie witać wałkiem co musiało stać za moimi porannymi bólami głowy.
Wczoraj natmiast poszliśmy w odwiedziny do naszej gruzińskiej przyjaciółki i z wiadomych przyczyn ubzdryngoliliśmy się do potęgi czwartej.

Weekend! Niech na całym świecie wojna – dzisiaj moja myśl spokojna! Wróćmy więc do Bogoty…

Ostatnim razem pisałem o tym, co warto zwiedzić w centrum. Ponieważ nie jestem przewodnikiem naszynal dżeografik nie wiem co widziałem w muzeach, i czemu mi się to podobało (jedynie muzeum złota stanowi wyjatek – wiem, że widziałem tam złoto i że muszę tam kiedyś wrócić z większym plecakiem i czymś do cięcia szkła). Takie szczegóły znajdziesz, szanowny czytelniku, w byle przewodniku czy na wikipedii, więc nie będę się w nie zagłębiał…

W centrum znajduje się arena, gdzie urządza się zawody corridy. Sezon zaczynał się za parę miesięcy. W kasach pustki, brama zamknięta na kłódkę, ale jako turysta upierdliwy, postanowiłem, że wejdę do środka. Zaczęlismy się dobijać. Po chwili furtka obok bramy uchiliła się i ujrzeliśmy twarz zaniepokojonego stróża,  który powiedział nam że zamknięte, i żeby przyjść jak się zacznie sezon. Żona (znaczy się wtedy jeszcze dziewczyna a nie żona) odpowiedziała mu, że będzie to trudne zważywszy, że wyjeżdżam za miesiąc a sezon zaczyna się za trzy czy cztery. Pan cieć popatrzył na mnie, uśmiechnął się i powiedział ‘aaaa, extranjero!’, po czym zaprosił nas do środka. Kolumbijczycy są bardzo przyjaźni dla ‘extranjeros’ (cudzoziemców), przekonałem się o tym w wielu późniejszych przypadkach. Oczywiście jako gringo uchodziłem za człowieka przy kasie. Pewnie dlatego cieszyłem się wiekszą ilością praw niż przeciętny Kolumbijczyk. ‘Zamknięte!’ słyszę, ‘ale ja extranjero!’ krzyczę, ‘a proszę proszę’ pada odpowiedź.
Tak więc strażnik oprowadził nas po obiekcie, pokazał nam arenę, pozwolił zrobić sobie sesje zdjęciową (niestety nie miałem jeszcze wtedy aparatu cyfrowego a wszystkie fotki zostawiłem w Polsce, więc nie mam ich jak zamieścić), opowiedział o największym kolumbijskiem torreadorze w historii, którego pomnik stoi przed wejściem na arenę, oraz oprowadził po miejscach niedostępnych dla gawiedzi. Muszę teraz przyznać, że nie byłem wtedy zbyt rozgarniętym turystą. Może dlatego, że byłem biednym studentem nie skapowałem się, że przyzwoitość nakazuje zapłaćić panu stróżowi za jego uprzejmość. W sumie mógł nam powiedzieć ‘won’ i nas nie wpuszczać. Jeśli kiedyś będzisz w Bogocie, szanowny czytelniku, dałbyś mu napiwek w moim imieniu? Bardzo byłbym Ci dźwięczny.

Jak wspominałem nad miastem górują Andy. Na jednym ze szczytów, Monserrate, na wysokości 3100 metrów nad poziomem morza Bałtyckiego, znajduje się kościół, miejsce pielgrzymek religijnych Kolumbijczyków i atrakcja turystyczna dla niereligijnych heretyków mojego pokroju. Kościół jak kościół, natomiast na jego tyłach stoją stragany, na których można znaleźć dewocjonalia, kapelusze, bukłaki na gorzałę (czy aguardiente – najpopularniejszy trunek wyskokowy w Kolumbii, straszny zalzajer, który opiszę kiedy indziej), kukurydzę z grilla, pan de juka, arepy (i pan de juka i arepy opiszę dokładniej w przyszłości, bo są to pyszności, które zasługują na poświęcenie im dłuższego czasu), słodycze, wisiorki i czego jeszcze ukontentowana pobytem w kościele dusza może zapragnąć. Piekny jarmark, bez żadnych ustandaryzowanych stoisk, niespełniający podstawowych warunków sanitarnych. Widziały gały co brały – jak się strujesz to na swoją odpowiedzialność. Pyszne żarło i jeszcze nigdy mi nie zaszkodziło(a żołądek mam wrażliwy – np. angielskie jedzenie przetwarza z trudem, burcząc i prychając z oburzeniem). Z Monserrate wiąże się pewna legenda, którą opowiedzieli mi dziadkowie żony – otóż kiedy wybierze się tam zakochana para, kochankowie padną ofiarami fatum, które sprawi że w krótkim czasie albo się pobiorą albo rozstaną. Ponieważ szczęśliwym trafem przypadłem dziadkom do gustu, a wiedzieli, że wracam co najlmniej na rok do Polski, więc prawdopodobieństwo ożenku w krótkim czasie było wątpliwe – zakazali mi wspólnej wyprawy z żoną. Pojechałem tam tylko z nimi. Muszę przyznać, że jest to jeden z niewielu zakazów, z którymi zgodziłem się bez szemrania, i który do dziś uważam za słuszny.
Ze szczytu rozpościera się piękny widok na Bogotę. Usiadłem więc na murku, pstryknąłem zdjęcie i zamyśliłem się nad tym co do tej pory zobaczyłem.

Dziewięciomilionowe miasto, z czego wg. planu zbudowano chyba jedynie stare miasto i ulice (choć nie jestem pewnien co do wszystkich ulic). Cała reszta to idealny przykład wolnej amerykanki. Ta wolność sprawiła, że miasto tętni życiem, może nie jest piękne, ale na pewno jest ciekawe, ruchliwe, żywe i wesołe. W Polsce kazaliby rozebrać 3/4 miasta jako samowolkę budowlaną. Po ulicach, które mają dziury większe od kraterów na księżycu (wpadaniesz w taką dziurę w Bogocie a wypadasz w Chinach), jeżdżą samochody, które u nas nie zostałyby przyjęte nawet na złom.
A to co mi się najbardziej podoba, to to, że ludzie biedni nie są zwalczani przez straż miejską i zaangażowanych dziennikarzy. Babcie i dziadki handlują na prowizorycznych ulicznych ‘straganach’ (czyli na folii rozłożnej na chodniku), sprzedawcy owoców, elektroniki, zabawek, kabli, kart telefonicznych, kursują między samochodami stojącymi na światłach i starają się sprzedać co kto ma. Kiedyś wracaliśmy z jakiejś imprezki i postanowiliśmy dokupić trochę wody ognistej na potrzeby domowego ‘after party’. Zaparkowaliśmy nielegalnie przy chodniku, podszedł do nas dżentelmen, spytał się czego sobie życzymy, zrobiliśmy sciepę, żona dała mu pieniądze a on uciekł! Chwyciłem za słownik polsko-hiszpański, wertując kartki w poszukiwaniu słów ‘łapaj’ i ‘złodzieja’, miałem już wyskoczyć z samochodu, i rozpocząć pościg, kiedy żona uspokajająco powiedziała, że dżentelmen zaraz wróci. I wrócił! Ze wszystkim co zamówiliśmy. Wielu biednych ludzi tak zarabia. Kiedy, szanowny czytelniku, nie chcesz szukać parkingu (i płacić za niego) zatrzymaj się, złóż zamówienie daj kasę, i czekaj. Możesz sobie krążyć po okolicy dopóki Twoje zakupy nie zostaną zrealizowane i wraz z pośrednikiem nie znajdą się w umówionym miejcu. I nie kradną, bo po co ? Ukraść można raz i trzeba zmienić miejsce, a bez kradzieży można uczciwie obsłużyć dziesiątki klientów?

Wiem, wiem! Odpoczywamy od polityki ale nie mogę się powstrzymać od tego komentarza – dla polskiego urzędnika i zaangażowanego dziennikarza wybiórczej to prawdziwe piekło… Jak to tak można bez regulacji? Bez zezwoleń? Bez rejestracji działalności i czerpania niepodatkowanych zysków? Jak można zamieniać miasto w ‘azjatycki jarmark’? To straszne!
Ale miasto jest dla ludzi. Dla biednego człowieka jest to o wiele lepsze i godne rozwiązanie od żebractwa czy kradzieży. Z moich obserwacji wywnioskowałem, że w Bogocie (i w innych odwiedzanych przeze mnie miejscach) jest znacznie więcej nachalnych handlarzy, ale znacznie mniej żebraków niż w cztery razy mniejszej Warsiawie czy dziesięć razy mniejszym Krakowie. Ale u nas na handel trzeba mieć zezwolenie a żebractwo go nie wymaga. Takie to refleksje naszły mnie kiedy siedzia
łem na murku u stóp domu bożego 3100 metrów bliżej nieba.

I na tym zakończę dzisiejsze opowiadanie.

Tu ktoś se nagrał jak jechał przez centrum Bogoty: http://www.youtube.com/watch?v=Bjq6n09_slU

A tu tradycyjnie muzyczka na koniec: 
http://www.youtube.com/watch?v=-U3r5XR6s_o&feature=related